„Pod koniec lat 40. i na początku 50. XX wieku polskie władze mogły zachować się tak jak dzisiejsze i tłumaczyć, że uchodźcy z Grecji to nie nasz problem. Zdecydowano jednak inaczej”, pisze Dionisios Sturis w książce „Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji”.
Fragment pochodzi z książki „Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji”, która ukazała się 29 czerwca 2022 r. nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.
„Taka jest życie…” Mój radiowy reportaż z Dni Chojnowa nigdy nie powstał. Pliatsikas i inni nie przemówili na radiowej antenie. Mijały miesiące i lata, a mnie zawsze wpadało jakieś pilniejsze zajęcie aniżeli przypomnienie historii sprzed kilkudziesięciu lat. Do jej opowiedzenia ciągle brakowało mi czasu i motywacji.
„Chojnowskich Greków” zapisałem więc na twardym dysku i czekałem na bardziej stosowną porę. Liczyłem, że kiedyś nadejdzie.
Pracowałem wtedy jako reporter w dziale zagranicznym radia i często wyjeżdżałem z kraju. Relacjonowałem ważne wydarzenia polityczne: protesty, zamieszki, kryzysy humanitarne. Nie od razu zdałem sobie sprawę, że jeśli mam wybór, najchętniej biorę się do tematów związanych z uchodźcami i jadę tam, gdzie mogę z nimi porozmawiać. Nie z założenia, ale z jakiejś dziwnej, nieuświadomionej potrzeby, z poczucia reporterskiego obowiązku, a może z powodu uchodźczego genu. A to Afgańczycy, którzy na znak protestu zaszywali sobie usta, bo Grecja odmawiała im azylu; a to Afrykanie z różnych państw, którzy próbowali forsować rwącą rzekę Ewros oddzielającą Turcję od Grecji, to- pili się lub ginęli od przygranicznych min, a ich ciała lądowały w bezimiennych grobach; a to uchodźcy uważani za popleczników Mu’ammara Kaddafiego, którzy na zdezelowanych łodziach uciekali z Libii i szukali schronienia na maleńkiej Malcie. Palestyńczycy, którzy od ponad pół wieku grzęzną w obozach dla uchodźców na terenie Jordanii. Wreszcie Syryjczycy doświadczeni wojną domową, którym udało się dopłynąć na greckie wy- spy Kos lub Lesbos, stamtąd do Aten i dalej, na północ kontynentu.
W tych wszystkich spotkanych ludziach, o których pisałem w gazetach lub opowiadałem na antenie radia, widziałem moją babcię Marię i innych uciekinierów z Grecji, a w ich dzieciach pałętających się pod nogami – małą ciotkę Kiriaki albo mojego ojca. Ich wszystkich wojna zmieniła w uchodźców: wygoniła z domów, z obszaru własnej kultury i języka, wybrudziła im twarze, upodliła, wymęczyła, zdała na łaskę i niełaskę obcych ludzi i państw, zrobiła z nich żebraków. To z powodu wojny ich losy się powielają, ich życiorysy podobnie przesterowują. Łączą ich okrutne doświadczenia.
Z jedną wyraźną różnicą: od dzisiejszych uchodźców Polska bezwstydnie odwraca się plecami. (Piszę te słowa w 2016 roku – po kampanii wyborczej pełnej nienawiści wobec uchodźców i po tym, jak nowy polski rząd nie zgodził się przyjąć uchodźców w ramach unijnego programu relokacji. Chodziło o grupę kilku tysięcy osób, głównie z Syrii, Afganistanu i Iraku, które wcześniej dotarły na greckie wyspy). Więcej nawet – boi się ich, nie chce ich u siebie oglądać. Zamyka przed nimi granice, żałuje paru groszy na pomoc dla nich. Polskie władze świadomie mylą uchodźców z terrorystami albo nielegalnymi imigrantami. Sugerują, że roznoszą choroby, że będą nas gwałcić i mordować, że zabiorą nam pracę. Trzeba się więc od nich trzymać z daleka, trzeba się ich bać. Rasizm i ksenofobia znalazły w Polsce sprzyjający czas. Politycy wiedzą, że społeczeństwem przestraszonym łatwiej manipulować, więc straszą na potęgę i przymykają oczy, gdy napędzani strachem ludzie przystępują do działania i sięgają po różne formy przemocy.
To z podszeptów i przyzwolenia władz biorą się brutalne i coraz częstsze pobicia obcokrajowców, których wyróżnia na polskiej ulicy nieco ciemniejsza skóra, gęstsze włosy, afrykański czy bliskowschodni wygląd. Niejeden śniady Grek, czarnooki i czarnowłosy, mógłby być wzięty za Turka, Syryjczyka, Araba, „ciapatego”, brudasa, za złodzieja, za „chuja złamanego”, który ma z Polski „wypierdalać”, bo „Polska to kraj dla Polaków”. Za muzułmanina, który w katolickiej Polsce nie ma czego szukać. Nawet jeśli jest uchodźcą. Won!
Pod koniec lat czterdziestych i na początku pięćdziesiątych ubiegłego wieku polskie władze mogły zachować się tak jak dzisiejsze i tłumaczyć, że uchodźcy z Grecji to nie nasz problem. Dałoby się to nawet racjonalnie uzasadnić: kraj, który był wyniszczony wojną, skrajnie biedny, powoli wychodzący z traumy, ze zmienionymi granicami, z instalującym się nowym porządkiem, miał zbyt wiele własnych problemów, żeby brać sobie na głowę kolejny. Można się było tłumaczyć, że owszem, zaangażowaliśmy się w ich konflikt, jak cały „postępowy obóz”, pomagaliśmy greckim partyzantom na różne sposoby, ale są przecież granice solidarności, wspólnota idei ma swoją cenę, ale też ograniczenia. W końcu nikomu niczego nie obiecywaliśmy. A gdyby nawet…
Zdecydowano jednak inaczej. Władze PRL-u, dając zgodę na przyjazd uchodźców i obejmując ich hojną opieką, zachowały się godnie. Polskie społeczeństwo przyjęło gości serdecznie. Żaden Grek nie bał się chodzić ciemnymi ulicami, żadnego nie pobito w tramwaju, bo miał czelność zająć miejsce Polaka. Do żadnej starej Greczynki nikt nie krzyknął, by zdarła z głowy czarną chustę, by kupując chleb, mówiła po polsku. Żadnemu uchodźczemu dziecku nie dokuczali szkolni koledzy. Grecy i Macedończycy żyli u nas w spokoju. Początkowo obok Polaków, potem razem z Polakami. Najpierw jako sąsiedzi, później przyjaciele. Drzwi w drzwi, podwórko w podwórko. W Chojnnowie, Wałbrzychu, Zgorzelcu, Legnicy, Ścinawie, Świdnicy, Wrocławiu, Łodzi i Warszawie, w Małopolsce i Wielkopolsce, na Podkarpaciu i Pomorzu. Na powojennej mapie Polski roiło się od greckich wysp – większych i mniejszych. Wszystkie one tworzyły rozproszony archipelag, osobny miniświat, który wybuchł nagle i niespodziewanie, rozrastał się i powoli tężał, początkowo wyraźnie odmienny, choć w tej samej Galaktyce, a z upływem czasu zaczął zbliżać się do polskiego megaświata i go przenikać. Przez pewien czas oba światy istniały równolegle i pozytywnie na siebie oddziaływały. Później ten uchodźczy, grecko-macedoński, rozpadł się i zniknął niemal całkowicie, gdy większość dawnych przybyszów dostała zgodę na wyjazd, spakowała walizki i wróciła do ojczyzny.
Pomyślałem, że gdybyśmy sobie przypomnieli tę dawniejszą rzeczywistość, gdybyśmy umieli ją zrekonstruować i przyłożyć jak szablon do rzeczywistości dzisiejszej, do Polski sytej, za- możnej, bezpiecznej, to może nauczylibyśmy się czegoś ważnego o nas samych, może trudniej byłoby nam udawać, że nie widzimy i nie słyszymy dzisiejszych uchodźców, kiedy proszą o pomoc. Może na tym przykładzie Polki i Polacy zobaczyliby, że skoro kiedyś można było myśleć i działać inaczej, to i dziś można. I tak oto znalazłem motywację, której mi wcześniej brakowało. Uznałem, że „polscy Grecy i Macedończycy” czekali wystarczająco długo, by o sobie opowiedzieć, i że należy im to umożliwić w formie obszerniejszej niż ośmiominutowy radiowy reportaż czy artykuł na cztery szpalty w gazecie. Przyszedł odpowiedni czas.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.