Znaleziono 0 artykułów
27.08.2024

Jak popkultura zniekształciła nasze podejście do miłości

27.08.2024
Fot. Getty Images

Pragniemy romantycznej miłości, która przychodzi nagle, wielkich gestów, płomiennych wyznań, wciąż szukamy tego jedynego, nawet w aplikacjach randkowych. W jaki sposób popkultura zniekształca nasze podejście do miłości i intymności? Jakie znaczenie miały w tej kwestii produkcje współczesne, często uznawane za progresywne, takie jak „Normal People”, „Fleabag” czy „Bridgertonowie”?

Kultura popularna, dziś również media społecznościowe, bez wątpienia kształtują naszą wyobraźnię, pragnienia, potrzeby. I choć wiemy, że filmy, seriale i książki rządzą się swoimi prawami, fabuła wymaga hiperbolizacji pewnych wątków, to popularne opowieści o miłości mogą wpływać na nasze postrzeganie miłości, co wpływa na to, jakich osób partnerskich szukamy, jak zachowujemy się na randkach i na satysfakcję ze związków.

Mogą przychodzić wam do głowy toksyczne wzorce relacji z komedii romantycznych z przełomu lat 90. i 2000., ale nie bez grzechu są w tej sferze również „Seks w wielkim mieście” i najświeższe produkcje, które gloryfikują miłość.

Koniec miłości, uwodzenia, romansu?

W książce „The End of Love” Tamara Tenenbaum zauważa, że choć kuszące wydaje się obwinianie aplikacji randkowych za trudności ze znalezieniem miłości romantycznej, sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Bo zderza się ze sobą wiele różnych czynników: nasze pragnienia, wzrost świadomości indywidualnej, feministycznej, społecznej i politycznej, nierówność płciowa.

Nie uciekniemy też jednak od potrzeby opowiadania historii, na których jako ludzkość bazujemy. Czy nauczymy się jednak opowiadać inaczej, zachowując umiar w romantyzowaniu na przykład tego, jak się poznaliśmy? Wbrew pozorom pytania stawiane przez Tenenbaum nie prowadzą do katastroficznych wizji. Miłość wciąż istnieje, ważne jednak, żeby zrozumieć, z jakimi problemami może się wiązać szukanie jej.

A mierzymy się m.in. z wyrosłymi na bazie popkultury często nierealistycznymi oczekiwaniami wobec miłości, a także z umacnianiem stereotypów, z uproszczeniami wizerunków relacji międzyludzkich, z dramatyzowaniem lub idealizowaniem. A zakończenia związku nie da się zwykle umieścić wyłącznie w kategorii szczęśliwego lub nie, jak to ma miejsce w popularnych przekazach kultury.

W jakich opowieściach miłość jest najważniejsza?

Tenenbaum, 35-letnia argentyńska dziennikarka, szczerze pisze, że zalicza się do milenialek, które poświęciły się dla prawdziwej, „czystej” miłości, sądząc, że zrobiły coś zupełnie innego niż kobiety, które wyszły za mąż z wygody czy obowiązku. Według niej wykorzystują po prostu inną narrację, by przykryć swoje pobudki, np. materialne, i iść za głosem zinternalizowanych komunikatów płynących z kultury popularnej i z internetu. Według niej wciąż wiele współczesnych związków napędzanych jest przez nierówności. Można przypomnieć, że Simone de Beauvoir, przedstawiając koncepcję „nieszczerej miłości”, podkreślała, że w społeczeństwach patriarchalnych władza leży w rękach patriarchów, którzy wykorzystują mity kulturowe do kształtowania naszych ideałów miłości. W związku z tym kobiety i mężczyźni mają nieprzystające do siebie oczekiwania związane z miłością.

Tenenbaum zauważa, że udajemy, iż szukanie miłości dziś nie wymaga od nas wysiłku, traktujemy to z lekkością, kiedy tak naprawdę wpadamy w panikę, jeśli wciąż nie znalazłyśmy tej jedynej osoby. Zdarza się, że w tym samym czasie w świat wysyłamy wiadomość, że jesteśmy zadowolonymi singielkami, których poczucie wartości nie zależy od tego, czy są w relacji, czy nie. Choćby w serialu „Seks w wielkim mieście” widzimy  sprzeczność między tym, że bohaterki były wyzwolonymi mieszkankami wielkiego miasta, mogącymi stanowić same o sobie, uprawiać niezobowiązujący seks, jednak ich rozmowy koncentrowały się wokół mężczyzn i poszukiwań miłości. Wciąż możemy to zaobserwować, choć randki z facetami są dla nas często koszmarem, choć nie możemy znaleźć nikogo sensownego, nie poddajemy się, a przede wszystkim nie przestajemy rozmawiać o nowych relacjach czy szukaniu miłości podczas dziewczyńskich spotkań.

Moja bratnia dusza na pewno istnieje, tylko nie możemy na siebie trafić

Fot. Mitchell Gerber / Getty Images

Wiele z nas po prostu wierzy, że gdzieś tam jest jedyna, przeznaczona nam przez los osoba, jak w komedii romantycznej „Igraszki losu” z Kate Beckinsale i Johnem Cusackiem. Badanie „Television and Movie Viewing Predict Adults’ Romantic Ideals and Relationship Satisfaction” z 2019 r. wykazało, że oglądanie seriali telewizyjnych i filmów romantycznych wywołuje przekonanie, że miłość zwycięża wszystko, a każdy z nas posiada bratnią duszę. Kiedy ją spotkamy, poczujemy to od razu. Miłość spadnie na nas nieoczekiwanie, jak grom z jasnego nieba. To oczywiście zabieg dobry dla fabuły, ale w życiu taki scenariusz zdarza się rzadko, sądząc po kulturze seryjnego randkowania. Jeśli jednak założyć, że w to wierzymy, być może jest to jedna z przyczyn, dlaczego przesuwamy profile w aplikacjach randkowych w lewo i w prawo, czekamy na znak, zamiast wziąć sprawy w swoje ręce, dać sobie szansę, idąc na dwie czy trzy randki, a nie rezygnując po jednej, bo ktoś miał złą fryzurę.

Znaczenie wielkich gestów i bombardowania miłością

Nawet trzęsienie ziemi może nie wystarczyć, by stworzyć satysfakcjonujący związek. Miłość to w wielkim uproszczeniu swego rodzaju codzienna praca. Może mało to romantyczne, ale realistyczne. Natomiast kiedy pielęgnujemy wizję idealnego związku, nie mówimy o naszych wyobrażeniach relacji osobie partnerskiej, czekamy na książkowe czy filmowe zachowania, rzeczywiście możemy nie czuć satysfakcji z tego, co mamy, a jedynie frustrację. Możemy stać się jak pani Bovary, która cierpi. Kluczem do szczęścia wydaje się komunikacja.

Pamiętajmy też, że popkultura wszystkie wielkie gesty, prezenty, wyznania pokazuje zwykle w początkowej fazie relacji. Wielu mężczyzn, sądząc, że tego oczekujemy, zalewa nas wiadomościami, nachodzi, nagabuje. Nawet kiedy zostaną odrzuceni, nie poddają się, bo uznają, że tak naprawdę „nie” znaczy „tak”, a o miłość trzeba powalczyć. Łatwo jednak przekroczyć granicę i stać się kimś, kogo kobiety się obawiają, źródłem stresu, a nie uwielbienia. Co gorsze, otoczenie może wziąć stronę tego, który bombarduje miłością, bo to przecież romantyczne gesty, więc może warto dać mu szansę. Rzekoma miłość nigdy jednak nie usprawiedliwia niekonsensualnych zachowań.

Warto wspomnieć również o męskiej zazdrości, która przybiera często spektakularne wymiary w kulturze, uzasadnia przemoc, ma być postrzegana jako forma ochrony ukochanej. Tymczasem Beauvoir twierdziła, że „mężczyźni są zazdrośni po prostu z powodu swojej woli wyłącznej władzy, i nie ma to nic wspólnego z miłością”.

Czy miłość oznacza cierpienie i zwycięży wszystko?

Fot. Getty Images

Droga do ołtarza czy happy endu w filmach i serialach często oznacza pokonanie przez bohaterów i bohaterki wielu różnych przeszkód, czekanie, poświęcenie. Choć bywa to piękne i krzepiące, w życiu przez

wiarę w „miłość zwyciężającą wszystko” miewamy nierealistyczne oczekiwania co do związków. Może to też zaostrzać konflikty albo powodować, że wierzymy w magiczne rozwiązywanie się problemów, w to, że wystarczy kochać, aby ułaskawić bestię. Dlatego trwamy w toksycznych relacjach, przymykamy oko na czerwone flagi. Bo skoro miłość jest najważniejsza, wypada walczyć o nią za wszelką cenę. Zresztą miłość to również cierpienie, prawda?

Choć uwielbiam serial „Normal People” z Daisy Edgar-Jones i Paulem Mescalem, doceniam, że jego główna męska postać zdecydowanie różni się od innych stereotypowych męskich bohaterów, trudno mi nie czuć dyskomfortu, kiedy Marianne wraca wciąż do Connella, choć wszem i wobec wyparł się on miłości do niej, wstydził się jej, bo była szkolną outsiderką. Płaczę też na drugim sezonie ukochanej „Fleabag”, ale miłość, która wybucha między nią a „hot priestem”, z góry skazana na porażkę, powodująca cierpienie, niestety utrwala stereotyp, że zakochanie musi boleć, że ważne uczucie często pozostaje niespełnione. Jedyna nadzieja, że ból minie, jak w końcowej scenie serialu mówi bohater grany przez Andrew Scotta.

Pożądanie, które wybucha po jednym spojrzeniu w oczy

Popkultura serwuje nam również mit ekscytującego i namiętnego seksu, bazującego na ekspresowym wybuchu pożądania. Naturalnie zdajemy sobie sprawę, że produkcje filmowe, książki, teksty mają swoje ograniczenia, ramy, wymagają zatem zastosowania wyjaskrawienia, ale mimo to w naszych głowach rodzi się frustracja, kiedy w łóżku pojawiają się problemy. Przecież – zgodnie z tym, co widzimy w filmach albo czytamy w książkach – kiedy kogoś kochamy, seks powinien z automatu być doskonały, od pierwszego zbliżenia, łącznie z równoczesnym orgazmem, podczas penetracji rzecz jasna, bo to najpopularniejsza forma zbliżenia, jaką możemy oglądać czy o niej czytać. Jedno spojrzenie, jeden pocałunek powinny wystarczyć, by mieć ochotę na więcej. A kiedy ktoś się przed tym opiera, mówi nie, to tylko się droczy, a ostatecznie w końcu ulega. Oczywiście zazwyczaj ona ulega jemu, przy okazji spektakularnie, głośno sygnalizując, jak jest jej przyjemnie. A gdzie konsensualna zgoda, rozmowa o tym, co lubimy w łóżku, antykoncepcja, normalne trudności? Choć w najnowszych produkcjach jest sporo pozytywnych przykładów bardziej realistycznego seksu, to i tak jeszcze wiele potrzeba, by zrównoważyć negatywne wzorce. Osobiście chciałabym, by w produkcjach pojawiło się więcej miejsca na zagadnienie pożądania responsywnego. W jednym z wywiadów dr Emily Nagoski, wyznała, że 98,9 proc. jej pracy z pacjentkami to reedukacja, uświadamianie, że po prostu „ta rzecz, której się wcześniej nauczyłaś z filmów, seriali i książek i która nie sprawia ci przyjemności, choć w teorii powinna, to po prostu fikcja”.

Happy end w postromantycznej erze

Reżyserka, producentka i feministyczna filmoznawczyni Laura Mulvey w książce „Visual Pleasure and Narrative Cinema” pisze o męskim spojrzeniu – o tym, jak patriarchat wpłynął na ugruntowanie się konkretnej wizji świata w dziełach kultury, których twórcami wciąż w większości są mężczyźni. Poza tym nawet twórczynie powielały i powielają, zwykle nieświadomie, taki rodzaj pokazywania rzeczywistości, czyli male gaze. Dlatego potrzebujemy więcej świeżego spojrzenia – kobiecego, queerowego, męskiego, w wielu wydaniach, by przedstawić, najróżniejsze postaci z krwi i kości, najróżniejsze wersje świata, relacji, intymności.

My, osoby, które konsumują kulturę, choć chcemy wierzyć w „żyli długo i szczęśliwie”, powinniśmy pamiętać, że nie ma jednego słusznego scenariusza miłości, związku, seksu. Że samo uczucie nie wystarczy, nie załatwi za nas wszystkiego. I choć kochanie i budowanie relacji to swego rodzaju wysiłek, on się opłaca, ale wszystko ma swoje granice i czasem po prostu trzeba powiedzieć pas, wybierając siebie, szczęście w pojedynkę.

Miłość, romans, związek będą więc istniały, jednak powinno się zmienić nasze powszechne wyobrażenie o nich. Związki nie zawsze będą widowiskowe, doskonałe, nie zaspokoją wszystkich naszych potrzeb. Postromantyczna wizja miłości to taka, która nas nie pochłania, nie uzależnia, nie sprowadza na dno, ale karmi, jest inkluzywna, pozostawia miejsce na przyjaźń, autonomię i nie określa naszego statusu społecznego. Wcale nie oznacza to, że ta wizja jest mało romantyczna. Romantyzujmy nasze życie po swojemu, świadomi, opowiadajmy swoje prawdziwe historie, bo to bzdura, że są nudne – są najpiękniejsze.

Paulina Klepacz
  1. Styl życia
  2. Społeczeństwo
  3. Jak popkultura zniekształciła nasze podejście do miłości
Proszę czekać..
Zamknij