Gdy maluje, zamyka się w pokoju na kilka miesięcy, ogranicza kontakty z ludźmi, chudnie.
Grand Prix Bielskiej Jesieni przyznaje się najzdolniejszym artystom pokolenia (otrzymał ją w 1999 r. Wilhelm Sasnal). Laureat ostatniej edycji, Karol Palczak, jest chyba najbardziej prostolinijnym człowiekiem, jakiego poznałem. Niczego nie udaje, nie pozuje, nie unika odpowiedzi na trudne pytania. Malarstwo nigdy nie było jego wyborem, raczej powołaniem, a nawet przymusem. Podkarpacka Krzywcza nad Sanem, gdzie się urodził i pracuje, jest jedną z najbiedniejszych i najbardziej zadłużonych gmin wiejskich. Aby zajmować się tam sztuką, musisz naprawdę tego chcieć.
Gdyby nie talent artystyczny, dzisiaj pewnie wciąż jeździłby z kolegami na truskawki albo szparagi do Holandii lub znalazł zatrudnienie w zakładzie blacharskim, chyba że udałoby mu się sprofesjonalizować inną wielką pasję: boks (boksuje do dziś). Od kiedy pamięta, najbardziej ciągnęło go do malowania. W drugiej klasie podstawówki skopiował akwarelami „Bitwę pod Grunwaldem”. Dwa lata później zaczął malować farbami olejnymi. Gdy sprzedał pierwszy obraz na festynie, rodzice przestali dziwić się fanaberii syna, skoro coś można na tym zarobić.
W jego domu nigdy się nie przelewało. Ma pięcioro rodzeństwa. Nieżyjący już ojciec pracował jako kierowca, mama opiekowała się dziećmi. Karol ciepło wypowiada się o rodzinie. Wszyscy byli z niego dumni, gdy dostał się do liceum plastycznego w Jarosławiu. Nie zagrzał tam długo miejsca. Zrezygnował po roku, bo brakowało mu zajęć malarskich, inne zwyczajnie go nudziły.
Obrazy w worku po ziemniakach
Z plastyka przeniósł się do szkoły gastronomicznej w Przemyślu, ale tam też nie miał czasu na malowanie. Zapisał się do technikum w Nienadowej. Szybko zrozumiał, że żaden z niego mechanik. W tajemnicy przed rodziną tę szkołę też porzucił.
To był decydujący moment w jego życiu. Niewiele brakowało, a zrezygnowałby z artystycznych marzeń. Uratowało go niespodziewane spotkanie z nauczycielką Mieczysławą Harłacz, która dostrzegła jego talent. Pomogła mu przenieść się do liceum w Dubiecku i skontaktowała ze znajomymi, Jolantą i Januszem Mikłaszami. Oni przekonywali go do zdawania egzaminów na krakowskiej ASP.
Udało mu się za pierwszym razem. Na egzamin obrazy w rembrandtowskim stylu (od holenderskiego mistrza uczył się operowania światłem) przyniósł w worku po ziemniakach. Szybko przylgnęła do niego łatka „Rembrandta z Bieszczad”.
Nigdy nie poczuł się w Krakowie jak u siebie. – Miasto jest dla tych, których stać na miejskie rozrywki. Ja mieszkałem w akademiku i nie miałem pieniędzy na wynajęcie pracowni. Aby się utrzymać, w wakacje pracowałem fizycznie za granicą. Na trzecim roku uratowało mnie stypendium socjalne – wspomina. Do dziś pamięta, jak w Holandii dostał fuchę, której wszyscy mu zazdrościli: straszył wrony na polu: – Od rana do wieczora, w słońcu czy deszczu, łaziłem po bezkresnych polach z chorągwiami, które odstraszały ptaki. Wbrew pozorom to była ciężka, samotnicza praca. Po trzech dniach ludzie zwykle rezygnowali, dostawali depresji, ja wytrzymałem trzy tygodnie tylko dlatego, że lubię pracę w samotności. Gdy maluję, zamykam się w pokoju na trzy miesiące, ograniczam kontakty z ludźmi, zwykle wtedy bardzo chudnę.
Studia nie nauczyły go warsztatu. – Miałem ciekawe zajęcia z kompozycji obrazu, filozofii, socjologii, ale wielu technik musiałem nauczyć się sam metodą prób i błędów. Najcenniejsze, co mi dały studia w ASP, to po prostu czas na malowanie pod okiem kilku świetnych nauczycieli – mówi.
Sushi i disco polo
Obronił dyplom w pracowni prof. Janusza Matuszewskiego. Po studiach wrócił do rodzinnej Krzywczy. Gdy mówi o tym miejscu, czułość miesza się z takimi słowami, jak „niemoc” i „bieda”. Ale to jego miejsce. – Czuję się częścią historii Krzywczy, jej tradycji i społeczności. Nie miałem nigdy potrzeby, żeby szukać innego miejsca do życia. Krzywcza i mieszkający w niej ludzie dają mi poczucie zakorzenienia. Czuję się tu szczęśliwy. Nie potrafiłbym żyć w dużym mieście, gdzie ludzie są sobie obcy.
Wystawa w Galerii Bielskiej w BWA
Na tłumnie odwiedzanym wernisażu wystawy w bielskiej BWA stawili się czołowi rodzimi marszandzi i inwestorzy w kolorowych marynarkach, którzy zwietrzyli interes w pracach obiecującego młodego malarza. Ton wydarzeniu nadali przyjaciele Karola. Wielu z nich jest bohaterami jego obrazów. Po wernisażu odbyła się impreza. Gości przywitało sushi i swojskie rytmy muzyki pop i disco polo.
Enigmatyczny tytuł wystawy – „Tym, co teraz widzę” – skrót cytatu z „Uwag o barwach” Ludwiga Wittgensteina – podkreśla naoczność jego twórczości, silnie zakorzenionej w podkarpackim pejzażu. Kurator Piotr Rypson zwraca uwagę, że Palczak jest „znakomitym kontynuatorem polskiego malarstwa krajobrazowego”.
Nie sposób nie zwrócić uwagi na realistyczny, a niekiedy wręcz hiperrealistyczny styl jego twórczości. – Sztuka jest dla mnie po to, aby pokazywać prawdę – stwierdza. Jego obrazy nie są tylko imitacją przypominającą do złudzenia fotografię. To realizm, w którym jest miejsce na emocje. Wiele scen reżyseruje.
Chociaż źródłem tego malarstwa jest miłość do Krzywczy, nie ma w jego obrazach sentymentalizmu. Z obrazów wyziera gęste od duszącego dymu powietrze. Oglądając wystawę, można fizycznie poczuć smród ognia, częstego bohatera prac Palczaka. – Gdy byłem dzieckiem, próbowałem z bratem zrobić bombę. Coś nam nie wyszło, substancja, której użyliśmy, zaczęła się palić, ogień zajął całą moją nogę. Obrażenia były bardzo duże. Uratował mnie przeszczep skóry. Leżałem w szpitalu dwa miesiące – wspomina.
Ogień nie przestaje go fascynować, podobnie jak temat śmierci, zła, cierpienia, smutku. – Interesuje mnie, jak doświadczenie zła wpływa na ludzi: dlaczego niektórych niszczy, a innych uszlachetnia – zastanawia się. W okolicach Krzywczy wielu ludzi popełniło samobójstwo. Na wystawie oglądamy tryptyk z mężczyzną, który próbuje się powiesić. Sytuacja była inscenizowana – Karol znalazł modela, podczas pozowania sytuacja wymknęła się spod kontroli, stała się niebezpiecznie rzeczywista. Ale ma happy end – na wernisażu model z dumą pozował przed obrazem.
Tajemnica światła
– Świetlistość wynika z połączenia siły kontrastu i odpowiednio gładkiego podkładu na blasze. To bardzo trudny efekt, wymaga czasu i prób – tłumaczy.
Mimo że technicznie jego obrazy wydają się bezbłędne, rzadko jest w stu procentach zadowolony ze swoich prac. Podoba mu się obraz bałwana: – Wiedziałem, że to musi być obraz namalowany szybko, zamaszyście, z gestem. Oczy bałwana malowałem węglem. Poza tym zastosowałem różne pigmenty. Sam zrobiłem farbę, aby miała gęstszą konsystencję. Dodałem do niej oleju szafranowego, zagęszczonego przez kilka dni na słońcu. Promienie słoneczne zmieniają właściwości oleju. Jednym z największych wyzwań w malowaniu jest dla mnie dobranie techniki do efektu, jaki chce osiągnąć. To trudne, bo trzeba łączyć intuicję, nieświadome procesy myślowe z wiedzą o technice, jak poszczególne składniki i narzędzia na siebie działają.
W nominacji do Paszportu „Polityki” o jego obrazach pisano: „ukazują realną rzeczywistość i zatrzymują czas mocniej niż fotografia. To zamierzony suspens”. – Człowiek potrzebuje piękna, ja chcę to piękno pokazać. Definicja piękna jest oczywiście umowna. Kiedy myślę o pięknie, myślę o tym, co nas wzbogaca. Nie wiem, czym jest piękno, ale zawsze czuję, kiedy je widzę. Piękno jest tajemnicą. Jest ukryte. Dobrze, że tak jest. Dzięki sztuce czuję się czymś więcej niż tylko mięsem. Niedawno byłem na wakacjach: Czarnogóra, Bośnia, Grecja. Podobało mi się w drodze, ale szybko zrozumiałem, że malowanie sprawia mi większą przyjemność niż podróżowanie. Tworzenie daje mi poczucie bezpieczeństwa. Nie potrafię dziś sobie wyobrazić, że mógłbym robić w życiu coś innego. Mógłbym i chcę malować do końca życia – mówi malarz.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.