Jerzy Rakowiecki pisał swoje wspomnienia w początkach stanu wojennego i w okolicznościach gwałtownie zmieniającej się Polski. „Pamiętnik inteligenta” to dzieło aktora, reżysera teatralnego i nauczyciela, a przede wszystkim przedstawiciela inteligencji. Klasy społecznej, która przez kilkadziesiąt lat nadawała polskiemu życiu styl, charme i smak.
Urzekają w tej książce nawiasy wtrącone w treść. Kwadratowe, czyli słowo od pierwszego edytora. Są w nich wyjaśnienia słów, których dzisiaj się już raczej nie używa. Przypomnienie znaczenia postaci, kiedyś sławnych od San Francisco po Władywostok, a dziś pokrytych kurzem mijających lat. Albo wtręty, jak w rozmowie, gdzie obaj mają na nogach bambosze, w dłoniach kieliszeczki nalewki i po prostu rozmawiają: „Tato, nie pamiętasz, to było tak, a tak”.
Dostajemy więc do rąk „Pamiętnik inteligenta” pióra Jerzego Rakowieckiego, aktora, reżysera teatralnego i nauczyciela. Podtytuł powiada, że to „historie wesołe, a ogromnie przez to smutne”. Może być i tak. Każdy z czytelników osądzi inaczej. Co do jednego nie można mieć głos najmniejszych wątpliwości. To pamiętnik przedstawiciela inteligencji, czyli ludzi, którzy przez kilkadziesiąt lat nadawali polskiemu życiu styl, charme i smak. W III RP przepadli na lichych emeryturach albo dołączyli do tzw. klasy średniej, lepszej na dzisiejsze czasy, lecz od tamtej inteligencji odległej o lata świetlne lub plan Balcerowicza. Tak czy siak, czytać warto. Gdyż, w zależności od punktu widzenia, to ramotka (kto dzisiaj mówi „facecja”?), ale też świadectwo czasów. Można utyskiwać, lecz my wszyscy z tych czasów, chcemy czy nie chcemy.
W pamiętniku Jerzego Rakowieckiego jest więc wszystko, co być powinno. Razem z autorem przeglądamy zakamarki przedwojennego mazowieckiego dworu, mamy okazję posiedzieć w karecie, przekomarzać się ze stangretami, a nawet wozić sieczkę, uczęszczać do szkół, warszawskich i włocławskich, zacnych, dobrze kształcących, obfitujących w znakomite towarzystwo. W Warszawie, u Batorego, są przyszli bohaterowie Szarych Szeregów, czyli „Zośka” i „Rudy”. We Włocławku – znakomici nauczyciele, co z tego, że w jezuickich habitach. Możemy nawet zobaczyć rżnięte, kanciaste kieliszki, z których stangreci po dobrej robocie wychylali „angielkę” wódki, gdyż ojciec pana Jerzego zaordynował takie domowe prawo.
Są tu opowieści jeszcze dawniejsze, o artystkach i artystach warszawskich scen, wywodzących się z tej samej rodziny. Są i późniejsze, te z naznaczonej wojną młodości i powstania warszawskiego, które narratorowi zabrało młodszego brata. To pełen pakiet, na dodatek podany smacznie, czas miniony, o którym opowiada się z nostalgią, oszczędzając grozę, bo ta działa się zbyt dawno.
No i cudne wspominki z powojnia, a te akurat tłumaczą, kim w sowietyzowanej Polsce był inteligent. A był, jeśli chciał (a Jerzy Rakowiecki chciał), człowiekiem przechodzącym przez karmę nowej rzeczywistości ze świadomością, że nadeszły czasy chamstwa i słomy sterczącej z butów, ale też przekonanym o swojej powinności. Słuchamy więc wspomnień z teatrów, które, jak w Katowicach, dają premiery, gdy niewiele dalej jeszcze wybuchają granaty. Towarzyszymy wielkim polskiej sztuki scenicznej, dzisiaj patronom najlepszych polskich teatrów, nauczycielom i mentorom Rakowieckiego, którzy po wojnie dożywali ostatnich dni, już starzy, zmęczeni, lecz w każdym momencie gotowi, by stanąć na scenie. Ale oglądamy też wczesną młodość gwiazd, wykształconych, jak Rakowiecki, podczas okupacji na tajnych kursach, a rozkwitających za realnego socjalizmu. Nawet w jego stalinowskiej odmianie, gdyż talent i sztuka potrafią się opierać największej opresji. Ktoś zacietrzewiony lub ten, kogo pamięć sięga ledwie trzech, czterech dekad wstecz, zapyta, jak za Stalina można było grać Szekspira, Moliera, Fredrę, Szaniawskiego. Otóż można było, zaś wyzwaniem było grać to dobrze. Cóż więc takiego się zmieniło w stosunku do dzisiaj? „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego, ta bodaj najbardziej polska z polskich sztuk, którą grał i reżyserował Rakowiecki, będzie „Weselem” pod dyktaturą komunizmu i kapitalizmu. Który na sztukę daje (kiedy jest mądry) albo i nie.
Poczytamy też o plejadzie nazwisk teatru: Zofii Mrozowskiej, Ninie Andrycz, Irenie Eichlerównie, Tadeuszu Łomnickim, Leonie Schillerze, Aleksandrze Zelwerowiczu, Czesławie Wołłejce. I tak wszystkich nie wymienię. Jawią się w tym pamiętniku jako wielcy artyści oraz jako ludzie, ze słabościami, fumami w nosie, fochami i gestami tak strzelistymi, że ocierającymi się o heroizm.
Okoliczności powstania tych zapisków też są raczej nadzwyczajne. Jerzy Rakowiecki pisał je, przynajmniej w części, w początkach stanu wojennego, a później, choć dotyczą jak każdy pamiętnik czasu zaprzeszłego, w okolicznościach gwałtownie zmieniającej się Polski. Rozmawia w nich z Jackiem, swoim synem, który – gdy kartki tylko zaczynały się zapełniać – siedział w obozie internowania (siostra podobnie), a potem został uznanym redaktorem prasy. Gdy dzieci dostały już konika na biegunach, hulajnogę, rower na pierwszą komunię i zegarek, gdy tak wyrosły, że nie wiadomo, co rodzice mogą podarować swoim pociechom, najlepiej dać im własne wspomnienia. Rodzice to w końcu zawsze rodzice, a dzieci do końca życia będą dziećmi, więc muszą dostawać prezenty, prawda?
Jerzy Rakowiecki, „Pamiętnik inteligenta”, Edipresse
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.