W ulubionej komedii romantycznej z lat 90. bohaterka grana przez Meg Ryan zakochuje się w mężczyźnie o głosie Toma Hanksa, choć nigdy nie widziała go na oczy. Czy wiara w miłość jak z „Bezsenności w Seattle” nie przyczynia się do naszego rozczarowania związkami? Oglądamy kultowy film po latach.
Widziałam „Bezsenność w Seattle” co najmniej 20 razy. Traktuję komedię romantyczną z 1993 roku jak jej bohaterka melodramat „Niezapomniany romans” z 1957 roku. Na niej płakałam (za każdym z tych co najmniej 20 razy), na niej uczyłam się miłości, na niej budowałam oczekiwania wobec potencjalnego partnera. Choć samo sformułowanie „potencjalny partner” brzmi tu zupełnie nieadekwatnie. W świecie wykreowanym przez Norę Ephron, niekwestionowaną mistrzynię gatunku, bez której nie byłoby Nancy Meyers i kolejnego pokolenia reżyserek, taki żargon ni to z korporacji, ni to z psychoterapii na pewno by się nie przyjął. Przyziemne partnerstwo bohaterów nie zadowala. Poruszają się przecież w sferze miłości życia, wielkich gestów i magicznych muśnięć dłoni. Ich marzenie oczywiście się spełnia, bo przecież tak działa zasada happy endu.
Gorzej z widzami, którzy zachłyśnięci wizją przeznaczenia łączącego dwoje ludzi, oczekują, że ich życie też potoczy się zgodnie z planem zapisanym w gwiazdach. Oglądanie komedii romantycznych jest więc niczym lizanie papierka po cukierku. Emocjonalna pornografia rozbudza potrzeby, nie oferując prawdziwego spełnienia, a co najwyżej chwilową sublimację. Seans „Bezsenności w Seattle” przypomina więc trochę masturbację – przyjemną, a nawet odrobinę uzależniającą. Może jednak utrudniać spotkanie z drugim człowiekiem. Bo przecież nikt nie spełni wymagań podsyconych przez komedię romantyczną. I nie chodzi nawet o to, że główny bohater – grany przez Toma Hanksa Sam – bliski jest ideału. Łatwo kupić obraz miłości, która kończy się szczęśliwie, jeszcze zanim się zaczęła.
„Bezsenność w Seattle”: Czego uczą nas o związkach komedie romantyczne?
Annie (Meg Ryan) zamierza poślubić Waltera (Bill Pullman, znany z innych komedii romantycznych tamtej epoki, np. „Ja cię kocham, a ty śpisz”), choć czegoś jej brakuje. Owszem, znalazła mężczyznę kochającego, lojalnego, statecznego. Trochę nudnego, ale przecież małżeńska stabilizacja też jawi się jako nudna. Gdy w radiu słyszy głos Sama (Tom Hanks), wdowca, który opłakuje ukochaną żonę, czuje, że to ten jedyny. Nie tylko ona. Po wyznaniu, że żona „czyniła wszystko pięknym”, do Sama trafiają tysiące listów od kobiet desperacko poszukujących miłości. Bohater wyraźnie mówi, że „trudno mu sobie wyobrazić, że mógłby kogoś jeszcze pokochać”. Do radia dzwoni nie on sam, a jego kilkuletni syn Jonah, zaniepokojony stanem taty. Choć od śmierci żony minął już ponad rok, Sam nie chodzi na randki, wciąż się smuci i źle śpi (stąd oryginalny tytuł filmu – „Sleepless in Seattle”, odnoszący się do „Bezsennego w Seattle”).
Słuchaczki z całej Ameryki na wstępie dostają więc wyraźny sygnał: ten facet wcale nie szuka miłości, jego serce jest zajęte, właściwie jest niedostępny. Film Nory Ephron powiela więc stereotyp, że kobiety pragną tego, czego mieć nie mogą. Pragną też mężczyzny, który pięknie mówi o miłości. Tyle że nie o uczuciu do nich… – Milion małych rzeczy – odpowiada Sam na pytanie, co podobało mu się w żonie. – Od razu wiedziałem, że jesteśmy sobie pisani. Czułem się przy niej, jakbym powrócił do domu. Jej dotyk to była magia – tłumaczy. Annie traktuje to jako zaproszenie do kontaktu, bo Sam użył kilku słów kluczy – balsamu na niespokojne serce narzeczonej nudziarza. „Jesteśmy sobie pisani”, a więc o miłości decyduje coś więcej niż wola – to los. „Jakbym wrócił do domu”, czyli miłość to bliskość, ciepło, rodzina, „magia” – nie posługujemy się więc kategoriami racjonalnymi, tylko zdajemy się na intuicję. Dla przeciwwagi w filmie pada mądre zdanie: – To, co uważamy za przeznaczenie, to dwie neurozy, które do siebie pasują.
Komedie romantyczne z lat 90.: Czy da się dziś uwierzyć w taką miłość?
Annie, nie chcąc żałować, że czegoś nie zrobiła, postanawia poznać Sama. Ale nie wystarczy jej napisanie listu. Zaczyna mężczyznę stalkować – dziś wystarczyłoby wejść na jego profil na Instagramie, ale w latach 90. zakochana kobieta musiała się bardziej namęczyć. Wykorzystuje więc swoją posadę dziennikarki, by uzyskać dostęp do bazy danych. Następnie zatrudnia detektywa, by sprawdził, czy Sam jest tym, za kogo się w radiu podawał. Leci też na drugi koniec Ameryki, by zobaczyć go na własne oczy. Obserwuje go z oddali, a dostrzegając u jego boku kobietę, ucieka. Postanawia dać szansę narzeczonemu, ale prawdziwa miłość wzywa.
W finałowej scenie – jak w „Niezapomnianym romansie” – spotykają się na szczycie Empire State Building. Oczywiście w walentynki, oczywiście wieczorem, na ostatnią chwilę, gdy windy przestają już działać, oczywiście prawie się mijają. I wtedy wystarczy spojrzenie, by poczuli się „jak w domu”, „magiczny” dotyk, dwa słowa, by rozpocząć nowe życie. O ich dopasowaniu ma świadczyć dobór garderoby – trencze i szaliki, evergreeny ze ścieżki dźwiękowej, które w odpowiednich momentach podpowiadają widzom wzruszenia, gwieździste niebo nad Nowym Jorkiem. W „Bezsenności” pobrzmiewa zresztą pochwała Wielkiego Jabłka, najważniejszego miasta wielkiej Ameryki. Wciąż pokazuje się nam przecież mapę, by podkreślić, ile kilometrów dzieli rodzinne Baltimore Annie od Seattle. Dziś ta odległość nie miałaby już zresztą takiego znaczenia, bo mimo dystansu łatwiej utrzymać związek dzięki mediom społecznościowym.
W „Bezsenności w Seattle” może nie broni się już magia (ani reinkarnacja, ani pasujące puzzle, o których mówi syn Sama), za to przekonuje przesłanie o tym, że nie ma jednej miłości. Choć Sam kochał żonę nad życie, otwiera się na Annie. Choć Annie była w związku, brała pod uwagę, że może spotkać kogoś innego. To podejście wydaje się całkiem współczesne. I wcale nie naiwne.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.