Ukazała się nowa książka Davida Granna – reportera piszącego dla „New Yorkera”. „Biała ciemność” to rzecz o obsesji silniejszej niż instynkt samozachowawczy.
David Grann, autor „New Yorkera”, ma niezwykłe wręcz szczęście, jako że pisze do gazety, która – jako jeden ze światowych wyjątków – nadal uznaje, że warto zlecać dziennikarzom pisanie praco- i czasochłonnych reportaży, inwestować w podróże i w mozolne weryfikowanie faktów, gdyż ciągle istnieje spora grupa czytelników wolących czytać coś lepszego niż gorszego. Grann odwdzięcza się, jak umie, gdyż ma szczególny dryg do opisywania pasjonatów, by nie rzec obsesjonatów i bzików, którzy do zrealizowania wymyślonej przez siebie idei gotowi są na największe szaleństwo. Na przykład w „Zaginionym mieście Z” opisał Brytyjczyka Percy’ego Fawcetta, który w 1925 r. postanowił odszukać mityczne miasto El Dorado, leżące ponoć gdzieś w amazońskiej dżungli. Fawcett z wyprawy nie wrócił, podobnie jak jego poprzednik Francisco de Orellana, konkwistador, który kilkaset lat wcześniej obiecał znaleźć złoty gród dla króla Hiszpanii. Zresztą – Orellana też przepadł bez wieści gdzieś w tropikalnym lesie, zaś Grann, jak na reportera przystało, sam poszedł tropami Fawcetta.
Tym razem David Grann zabiera czytelników na Antarktydę. W „Białej ciemności” dostajemy portrety dwóch bohaterów. Pierwszy to Ernest Shackleton, angielski polarnik. W 1914 r. kierował ekspedycją mającą na celu piesze przejście lodowego kontynentu od Morza Weddella do Morza Rossa. Jednak statek, którym podróżowała wyprawa, został zatrzymany przez pola kry, a potem zmiażdżony przez lód około 160 km od lądu. Jeśli do tego momentu można było przyjąć, że pomysł Shackletona przynależał do rodziny lekkomyślnych i zuchwałych szaleństw, wszystko, co robił później, dowodziło nadzwyczajnej, całkowicie usprawiedliwionej brawury i lojalności. Dzięki jego determinacji wszyscy członkowie ekspedycji przeżyli, choć na dobrą sprawę mieli jedną szansę na tysiąc. Shackleton całkiem słusznie został uznany za bohatera oraz wzór przyjaciela, a jego wyczyn doczekał się wielu opisów i analiz, również w kategoriach nowoczesnego przywództwa, zarządzania zespołem ludzkim w ekstremalnych sytuacjach oraz rozwiązywania problemów najczęściej nierozwiązywalnych. Co nie znaczy, że angielski polarnik nie był świrem. Mimo wcześniejszych doświadczeń postanowił jeszcze raz przemierzyć Antarktydę. Zmarł na zawał serca dzień przed planowaną wyprawą.
Z drugim bohaterem „Białej ciemności” sprawa wydaje się o wiele prostsza. To Henry Worsley, obsesjonat jakich mało, którego wyobraźnią całkowicie zawładnął Shackleton. Przodek Henry’ego, Frank Worsley, był kapitanem „Endurance” – statku Shackletona. W dzieciństwie Henry zaliczył typowy dla chłopców z brytyjskich elit „zimny wychów”, kiedy już w wieku siedmiu lat trafił do męskiej szkoły z internatem. Później przez wiele lat służył w wojsku. Przeszedł morderczy – w sensie dosłownym, niektórzy uczestnicy umierali z wyczerpania – kurs żołnierzy i oficerów Special Air Service. Przełożeni powtarzali mu na poligonach i podczas akcji, że śmierć żołnierza jest najlepszym i ostatecznym komunikatem od natury na jego porażkę. Był już żonaty i dzieciaty, gdy poznał dwóch podobnych zapaleńców: Willa Gowa i Henry’ego Adamsa. Mieli ze sobą jeszcze jedną wspólną rzecz: przodkowie całej trójki należeli do ekspedycji Shackletona. W 2008 roku udało im się to, czego nie zrobił angielski polarnik: przeszli Antarktydę od morza do morza.
Książkę Davida Granna można czytać na wielu poziomach. Pierwszy to opis łowców przygód i ich niezwykłych dokonań, choć nie wiadomo do końca, po co były one potrzebne. Drugi – i chyba ważniejszy – to portret obsesji silniejszej niż instynkt samozachowawczy i zdrowy rozsądek. Gdy Worsley był jeszcze komandosem SAS, w ekstremalnych sytuacjach pytał sam siebie: co zrobiłby w mojej sytuacji Shaks? Na kilkadziesiąt godzin przed transantarktycznym marszem spędził noc przy grobie swojego idola. Zanotował, że było to dla niego przeżycie formacyjne i mistyczne.
Więcej – mimo iż zrobił to, czego nie zrobił Shackleton, zawistował jeszcze wyżej. Miał 55 lat, gdy pożegnał się z rodziną i wyruszył na samotną wyprawę przez Antarktydę. Chciał być lepszy, więc postanowił, że nie będzie korzystać z żadnego wsparcia. Dlatego odmówił ciepłego posiłku i prysznica na stacji polarnej usytuowanej na biegunie południowym. Bo w życiu trzeba być twardym, nie miękkim, a wszystko rozwiąże wola przetrwania.
Niekoniecznie. W drugiej połowie trasy uznał się pokonany przez naturę i poprosił o pomoc. Ostatecznie przetransportowano Worsleya do chilijskiego miasta Punta Arenas. Trafił do miejscowego szpitala, gdzie okazało się, że siadają mu organy wewnętrzne, nie pracują wątroba, nerki, a w końcu serce. Umarł bez pożegnania z rodziną, co do której musiał być pewien, że darzy go nieskończoną wręcz miłością. Wszak jego żona Joanna nieustannie powtarzała, że wspiera każdy pomysł męża, choć w polarnym bagażu zostawiała mu liściki, by jednak wrócił do domu.
David Grann, „Biała ciemność”, z angielskiego przełożyła Dominika Cieśla-Szymańska, wydawnictwo WAB
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.