Wybitne autorki przekładów literackich, Joanna Guze, Anna Przedpełska-Trzeciakowska i Maria Skibniewska, wchodziły w życie zawodowe po II wojnie światowej. Potem długo pozostawały w cieniu mężczyzn oraz autorów książek, które tłumaczyły. Krzysztof Umiński wyprowadza je z drugiego planu. Jego „Trzy tłumaczki” czyta się jak powieść przygodową.
W połowie lat 50. ubiegłego stulecia nastaje w Polsce odwilż polityczna i kulturalna, wreszcie można dać czytelnikom po polsku Faulknera, Hemingwaya czy Camusa, których książki wcześniej znajdowały się w indeksie ksiąg zakazanych. Irena Szymańska, wydawczyni w Państwowym Instytucie Wydawniczym, postanawia wypuścić serię 35 arcydzieł XX wieku. W kolekcji ma się znaleźć między innymi „Dżuma”.
Tymczasem autor buntuje się, nie chce, by jego powieść została wydana obok książki komunisty Louisa Aragona, również zaplanowanej w serii. Szymańska nie odpuszcza: skoro we Francji Camus i Aragon wydawani są w jednej serii Blanche, dlaczego pisarzowi miałoby to nie pasować w Polsce? Przekonuje go, ale wówczas szefowa Centralnego Urzędu Wydawnictw nie chce się zgodzić na drukowanie renegata. Koniec końców udaje się i tę przeszkodę pokonać. PIW przekład powierza Joannie Guze.
Gdy tłumaczenie jest gotowe, Camus prosi Józefa Czapskiego, pisarza i malarza związanego z paryską „Kulturą”, by ocenił przekład. Czapski nie szczędzi pochwał. Również z tego powodu Guze będzie później tłumaczyć kolejne dzieła Camusa: „Upadek”, „Człowieka zbuntowanego”, „Wygnanie i królestwo”. Od pracy nad „Dżumą” sama kontaktuje się z autorem. Gdy pisarz dostanie Nobla, a ona akurat będzie w Paryżu, zaprosi ją do wydawnictwa Gallimard, gdzie miał swój gabinet. I to z nią się spotka, mimo kolejki chętnych do złożenia gratulacji.
Warto znać takie anegdoty, by pojąć, jak wielka, dla twórców i dla czytelników, jest rola tłumacza. Krzysztof Umiński opowiada o trzech wybitnych przedstawicielkach tego zawodu: właśnie o Joannie Guze oraz o Annie Przedpełskiej-Trzeciakowskiej i Marii Skibniewskiej. Autor, sam zresztą tłumacz, opisując losy tych trzech kobiet wchodzących w życie zawodowe zaraz po II wojnie światowej, wyprowadza je z cienia. Bo zbyt długo tam stały. Wyszło świetnie.
Anna Przedpełska-Trzeciakowska jeszcze w trakcie studiów trafia do Czytelnika, gdzie po obronie pracy magisterskiej o Bernardzie Shaw w 1950 roku awansuje na stanowisko kierownika redakcji – uwaga, uwaga – literatury angielsko-chińskiej. „To osobliwe zestawienie wynikało z odgórnej polityki kulturalnej: do reakcyjnej Anglii należało dołączyć jakąś postępową literaturę” – wyjaśnia Umiński. Tymczasem po piętach Przedpełskiej-Trzeciakowskiej depcze bezpieka. Gdy wzywają ją na kolejne przesłuchanie w Pałacu Mostowskich, jest w ciąży. Maglują do rana, a kiedy wraca do domu, przedwcześnie odchodzą jej wody. Kolejne dwa miesiące przeleży, urodzi tuż po śmierci Stalina. Postanawia odejść z wydawnictwa i poświęcić się zawodowo tłumaczeniom. Zaczyna też podróżować, by nie wyobrażać sobie opisywanych krajobrazów, a zobaczyć je na własne oczy, co pomaga w tłumaczeniu. W Londynie poznaje pisarzy, agentów literackich, redaktorów.
Najważniejsze spotkanie odbywa z laureatem Literackiej Nagrody Nobla T.S. Eliotem, szkalowanym niewiele wcześniej przez stalinowską propagandę. Przedpełska-Trzeciakowska prosi poetę o prawa do tłumaczenia dramatu „The Cocktail Party”. Umawiają się w wydawnictwie Faber & Faber, gdzie Eliot pracuje jako redaktor. Pisarz udziela jej porady: „Powiedział, że powinno to być tłumaczone absolutnie naturalnie, że to ma być rozmowa w salonie. I nie wolno temu narzucić żadnej poetyczności czy poetyckości, jakbyśmy dziś powiedzieli. Nothing poetic: to pamiętam dokładnie. To sugestia z pozoru zaskakująca. Eliot – przeświadczony, że pewne sfery ludzkiego doświadczenia wyrazić może tylko poezja – szukał sposobu, żeby ją wprowadzić do współczesnego dramatu, osadzonego w świecie telefonów, samochodów i odbiorników radiowych. W ramach jednego utworu starał się harmonijnie pogodzić język mówiony, prozę i poezję” – opowiada Umiński.
O Marii Skibniewskiej było pisać najtrudniej, bo tłumaczka – by tak rzec – z wielką przesadą nie szukała rozgłosu, jak napisano w notce po jej śmierci w 1984 roku. Jej olbrzymi dorobek Umiński zmierzył w centymetrach: „Gdyby książki przetłumaczone przez Marię Skibniewską ułożyć jedną na drugiej, wyrosłaby sterta wysokości dwustu ośmiu centymetrów. (…) Skibniewska mierzyła nieco ponad metr sześćdziesiąt. Przekłady skryłyby ją bez reszty”.
To Skibniewskiej zawdzięczamy pierwsze polskie wydania „Buszującego w zbożu” Salingera, powieści Henry’ego Jamesa, Johna Updike’a, Lawrence’a Durrella, Williama Saroyana czy opowiadań Flannery O’Connor, ale też „Hobbita” i całej trylogii Tolkiena.
Książkę o Guze, Przedpełskiej-Trzeciakowskiej i Skibniewskiej czyta się jak powieść przygodową, bo i takie bywają życiorysy tłumaczek i tłumaczy. Zbyt rzadko zwracamy uwagę na ich pracę, dzięki której mamy kontakt ze światową literaturą. Inaczej bylibyśmy ciemni jak tabaka w rogu.
Krzysztof Umiński, „Trzy tłumaczki”, wydawnictwo Marginesy
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.