W „Czasie zdrajców” szpiegowska intryga dzieje się w przedwojennym niemieckim Wrocławiu, Bydgoszczy, Poznaniu i w Warszawie. Autor wplótł do akcji historyczną postać, asa polskiego wywiadu, a przy tym pijaka, rozrabiakę, bawidamka. Jest towarzyszem znanego z wcześniejszych powieści detektywa Edwarda Popielskiego. Razem piją, każdy z nich ma w nosie, co się o nim mówi, i obydwu ciągnie do dam.
Z Markiem Krajewskim, ojcem detektywów Eberharda Mocka i Edwarda Popielskiego, Niemca z Breslau i Polaka ze Lwowa, występujących na kartach ponad dwudziestu powieści, mam kłopot już od jakiegoś czasu. Mniemam bowiem, iż Krajewski poddał się dobrowolnie pewnemu rodzajowi fiksacji, w której czasami miło się zanurzyć. Ale żeby za każdym razem? I nie piszę tego z punktu widzenia księdza proboszcza, co rad wyjaśnię.
Ale wcześniej zaznaczę, iż kryminały retro i sensacje Krajewskiego dają mu miejsce pośród królewiąt tego rodzaju literatury. Jego powieści, jak na mój smak, są bardzo w porządku. Tylko niekiedy można je określić jako przyzwoite, co innym autorom wystarcza za powód do zadzierania nosa.
Na dodatek Krajewski, zanim napisze, czyta, wchodzi w klimat epoki, szuka detali, pochyla się nad szczegółami, co dziś w literaturze każdego rodzaju jest zjawiskiem raczej wyjątkowym. Wie, dla przykładu, że kiedyś eleganccy panowie podczas słoty nosili śniegowce zakładane na eleganckie półbuty. Nadto rozgrzebuje prawdziwą historię i choć jestem przeciwny uczeniu się z powieści, mam nadzieję, że jego czytelnicy zechcą dowiedzieć się z prawdziwych źródeł, kto, co i jak. Warto.
Klasyczne wykształcenie autora jest niezwykłym wręcz bonusem, więc nie irytują mnie, a nawet radują, łacińskie wstawki, nawiązania do antycznych filozofów i tego rodzaju drobiazgi, które nadają specjalny sznyt książkom Krajewskiego. Nieco świdruje uszy archaizacja języka, ale jeśli człowiek biegnie po linijkach powieści ku wyjaśnieniu intrygi, świderek ów jest całkiem do zaakceptowania.
Lecz jest jeden obszar, którego – moim zdaniem – Marek Krajewski nie przepatrzył wystarczająco dokładnie. W powieści „Czas zdrajców”, jak również we wcześniejszych dziełach, widać to jak na dłoni.
Oto przyglądamy się wojnie szpiegów dziejącej się w przedwojennym, niemieckim Wrocławiu, Bydgoszczy, Poznaniu i w Warszawie. Komisarz Popielski, tym razem na usługach polskiego wywiadu, ma przejąć dwa tajne dokumenty. Ujawnienie pierwszego sprawi, iż Rzeczpospolita stanie się bohaterką międzynarodowego skandalu. Drugi ujawni niemieckiego szpicla w najbardziej wrażliwych departamentach polskiego wojska.
Czapki z głów przed Krajewskim, iż w fikcję wplótł kapitana Jana Henryka Żychonia jako oficera prowadzącego poczynania detektywa Popielskiego. To autentyczny as polskiego wywiadu, nadto niepoprawny pijak, rozrabiaka i bawidamek. Skończył z sukcesem tyle szpiegowskich akcji, ile spektakularnie zawalił, lecz nie miejmy wątpliwości, że był patriotą i człowiekiem honoru, skoro mimo sanacyjnych afiliacji zyskał zaufanie generała Władysława Sikorskiego, którego piłsudczycy przed wojną tępili niczym turkucia podjadka. A kiedy uznał, że w wywiadzie nie ma dla niego miejsca, bił się na pierwszej linii pod Monte Cassino i nie doczekał zwycięstwa. Żychoń dla Popielskiego to kumpel wymarzony. Obaj piją, obaj rozrabiają, obaj mają w nosie, co się o nich mówi, i obydwu ciągnie do dam. Tak oto znaleźliśmy się w miejscu, w którym mogę popastwić się nad Krajewskim.
Wiem, że dobra sensacja potrzebuje seksu tak, jak rydze z patelni żądają masła. Dodam, iż zdaję sobie sprawę, iż seks ma wiele wariantów, odcieni czy smaków. Mam też nieskromną nadzieję, że w tych sprawach nie jestem pruderyjny oraz nie gorszą mnie nieoczekiwane innowacje. Lecz, co poradzę – tak również jest w „Czasie zdrajców” – że co powieść Krajewskiego, to seksualna nuda. Spowodowana tym, że autor chce aż za bardzo, by było niezwykle, intrygująco i ciekawie.
Edward Popielski – co czytaliśmy wcześniej – jest erotycznym drapieżcą urządzającym sobie comiesięczne wyprawy salonką na trasie Lwów – Kraków – Lwów, obowiązkowo w towarzystwie dwóch dam. Ciut posunął się w latach, ale daj Boże każdemu mężczyźnie takiego wigoru. Tym razem jedzie do Breslau, a zachęca go do niebezpiecznej podróży polska Ormianka, Oskiada Inglisjan, która po niemieckim mężu wzięła nazwisko Teichart i każe nazywać się Aurelią. Mąż zresztą już dawno jest passe, co znacznie uszczupliło portfel Aurelii, kobiety o nadzwyczajnych językowych i muzycznych talentach. Dlatego ma w Breslau wiekowego kochanka, dla którego jest muzą, natchnieniem i seksualną pocieszycielką, jako że wiek patrona wskazuje, iż ars amandi to namiętność, której biologia kazała mu się wyzbyć. Urokom absolutnie pięknej Ormianki ulegnie też Popielski, bowiem pan Edward to łajdak, krew nie woda, zaś madame Teichart wie, co w życiu nadzwyczajnie przyjemne.
I ciągle wszystko jest w najlepszym porządku, gdyby nie cechy Aurelii, pojawiające się też w opisach bohaterek innych powieści Krajewskiego – Aurelia jest nadpobudliwa, zdradliwa. W figurze takiej kobiety też wszystko może być w porządku, gdyby nie fakt jej absolutnego wyuzdania. Do czego dochodzi – jak również gdzie indziej u Krajewskiego – kilku mężczyzn kompletnie zaburzonych.
I znów – nie mówię, że to amoralne czy wykoślawione. Powiem tylko, że w powieściach Krajewskiego dramatycznie wręcz powtarzalne. Co dziwi, jako że Krajewski nie powtarza intryg, zagadek oraz tajemnic. Powtarza tylko kobiety.
Tak oto dochodzimy do ogromnego problemu polskiej literatury, również tej rozrywkowej. Jak pisać o seksie, pod kołdrą i tym bardziej odważnym, by nie popaść w sztampę. Mam wielką nadzieję, że zrobi to jeszcze Marek Krajewski, skoro umiał znaleźć sposób na pasjonujący kryminał retro.
„Czas zdrajców”, Marek Krajewski, Znak
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.