Szpiedzy, którzy zawalili, wyrzucani są z głównej siedziby brytyjskiego wywiadu. Ale agentem jest się całe życie, nie przestają więc pracować, wciąż są fachowcami. O akcjach takich „kulawych koni” wyjątkowo sprawnie pisze Mick Herron. A stworzony przez niego Jackson Lamb to szpiegowski mistrz.
Rekomendacją niech będzie powieść „Kulawe konie”, a jeśli komuś mało, niech spojrzy na serial pod tym samym tytułem, gdzie Kristin Scott Thomas i Gary Oldman odgrywają wszystko, co dzieje się w brytyjskim wywiadzie MI5, ale też w Slough House, dla agentów swego rodzaju syberyjskim łagrze. Zsyłani są tam szpiedzy, którzy ewidentnie zawalili: upili się w złym miejscu i w nie tej kompanii, a na dodatek ciągle piją, mają na koncie skandal obyczajowy, kogoś zabili przez przypadek, komuś podpadli. Gdyby byli kominiarzami, wykładowcami akademickimi lub kierowcami, wyrzucono by ich z pracy. Lecz agentem jest się całe życie, rezygnacja z profesji nie wchodzi w rachubę, wystarczy upokorzenie w środowisku, naznaczenie nieudacznością.
Agent to agent, nawet ten wysłany do papierkowej roboty. Bywa i tak, że zesłańcy są mistrzami w tym, co robią, miejsce pracy nie określa wszak umiejętności. Trzeba bać się „kulawych koni”, choć nie wszyscy Bondowie o tym pamiętają.
Slough House jest wystarczająco daleko od głównej siedziby wywiadu, by nikomu nie przyszło do głowy tam zaglądać. Rządzi nim Jackson Lamb, przy czym żadna z niego owieczka. Jest pijakiem, nikotynistą, abnegatem, brudasem, mizoginem, pospolitym chamem, mobberem i wszystkim, co najgorsze. Na dobrą sprawę ma tylko trzy zalety. Pamięta zimną wojnę, a to bonus dla wszystkich agentów na świecie. Jego mózg działa jak komputery NASA. Wobec swoich „kulawych koni” – najbardziej brutalnie, jak można – stosuje wszystkie reguły lojalności, choćby wcześniej wyzywał ich od idiotów.
Słowem, Slough House, mroczny budynek z jęczącymi kaloryferami, wiecznym brudem i Jacksonem Lambem, który – proszę wybaczyć – nie zmienia skarpetek, beka i pierdzi, jest jednak miejscem, gdzie spotykają się fachowcy od szpiegowania. Zdaniem niektórych lepiej byłoby ich zlikwidować i kto wie, czy takie myśli nie chodzą po głowach lordów i dam zarządzających MI5.
Tym razem, w „Ulicy szpiegów”, plączą się dwie intrygi. Pierwsza to samobójczy zamach w centrum handlowym Westacres; ginie ponad 40 osób. Nie jest to tylko rezultat pokręconej wiary i myśli szaleńca, lecz rzecz zaprojektowana w każdym detalu: media społecznościowe wzywają do Westacres młodych ludzi na wielką, wspólną zabawę, święto radości i tańca.
A z drugiej strony, jeden ze stada „kulawych koni”, River Cartwright, ma kłopot z dziadkiem, Davidem, dementywnym, męczącym, ale też poczciwym i zalęknionym staruszkiem. Niezwyczajny to dziadek. Był wcześniej w MI5 jednym z tych, którzy pociągali za wszystkie sznurki. Zdarza mu się pójść do wiejskiego sklepiku w spodniach od piżamy i zdaje mu się, że jest śledzony przez duchy. Nikt nie wie: prawdziwe to zjawy czy duchy wedle slangu agentów, czyli obserwatorzy i szkoleni skrytobójcy planujący jakąś akcję? Czy dziadek wie, o czym mówi, czy cierpi na manię prześladowczą? Może w jednym człowieku miesza się jedno i drugie? Co byłoby najgorszym wariantem, bo jak oddzielić prawdę od urojeń?
Tak samo, jak nikt nie wie, co robić z byłymi agentami dotkniętymi demencją. Zamknąć ich w domu starców dla byłych szpiegów? Uciszyć na wieki wieków kulką lub trucizną? Nie jest pewne też, kiedy bredzą, a kiedy wyjawiają sekrety, ważne przed laty, a mordercze dzisiaj. Kim był kiedyś i kim, do cholery, jest dzisiaj dziadek David, któremu demencja odbiera pamięć, ale niekiedy przydaje gadatliwości?
Właśnie dziadek w spodniach od piżamy niegdyś umieścił Rivera w służbach i przeżywał wszystkie jego potknięcia kierujące wnuka wprost do Slough House. Może być emblematem MI5 z najświetniejszych czasów brytyjskiego wywiadu, postacią pokazywaną na akademiach ku czci, ale też tykającą bombą z opóźnionym zapłonem, tym groźniejszą, że jej odpaleniem rządzą reguły choroby. No i popaprany agent River kocha dziadka Davida. Nic więcej o intrydze powiedzieć nie mogę, by nie spalić przyjemności czytania.
Mick Herron jest bardzo dobrym autorem. Vincent V. Severski, polski czeladnik szpiegowskich thrillerów, jeśli jako kryterium miary zakładać anglosaskie standardy, nazwał „Ulicę szpiegów” literaturą. Trącił prawdę, bo Herron umie pisać. Rozpisana przez niego na wiele stron scena podwójnej inwigilacji jednego z byłych agentów MI5, gdy ścigany wie, że jest śledzony, a ścigający konkurują ze sobą, jest mistrzostwem świata. Lecz wciąż nie zajmuje Herron tego samego piętra, co John le Carré, panowie nie jadaliby w tym samym londyńskim klubie. Choć nie mnie rozstrzygać definitywnie, bowiem w żadnym klubie dla dżentelmenów nie jadałem. Również Jackson Lamb nie jest George’em Smileyem z powieści le Carrégo. Ale jest Jacksonem Lambem. To absolutna szpica szpiegów. Zęby bolą w oczekiwaniu, co pokaże nam w następnej odsłonie.
Mick Herron, „Ulica szpiegów”, tłumaczenie Robert Kędzierski i Anna Krochmal, wydawnictwo Insignis Media
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.