Monika Libicka odtwarza historię malarki, która w 1943 roku zginęła pod gruzami getta, a może została wywieziona do Treblinki. Gela Seksztajn żyła 36 lat, dotąd wiadomo było o niej tyle, co zachowało się w Archiwum Ringelbluma. Autorka książki chwyta każdy trop, by przybliżyć jej życie. I w pewnym sensie przywrócić.
W poniedziałek, 19 kwietnia, minęło 78 lat od wybuchu powstania w warszawskim getcie. Powstańcy bronili się niespełna miesiąc, do 16 maja. W ciągu tych kilku tygodni życie straciła większość Żydów, którzy nie zginęli wcześniej z rąk nazistów czy nie zostali wywiezieni do obozów zagłady.
„Coś, co się wydarza, a nie zostaje opowiedziane, przestaje istnieć i umiera” – to zdanie pochodzące z przemowy noblowskiej Olgi Tokarczuk, Monika Libicka wypożyczyła od pisarki na motto swojej książki „Gela. Skarb z Archiwum Ringelbluma”. Nienadaremnie, bo opowiedziała w niej historię pewnej malarki, dzięki czemu ocaliła ją od śmierci, mimo że w 1943 roku Gela Seksztajn razem z dwuletnią córeczką Margalit została pogrzebana gdzieś pod gruzami getta, a może wywieziona do Treblinki.
„Żyła 36 lat. Zostało po niej 61 akwareli, 178 szkiców i 71 rysunków. Kilka zdjęć i dokumentów. Dwie kartki zapisane nie jej pismem: testament i krótki biogram. Wszystko włożone do metalowego pudła o wymiarach 50 x 30 x 15 cm. Razem z plikiem dokumentów jej męża Izraela i jego testamentem” – tylko tyle i aż tyle informacji dostaje na początek Monika Libicka.
Metalowe pudło jest jednym z dziesięciu, które wydobyto we wrześniu w 1946 roku – zostały zakopane przy ulicy Nowolipki 68 w piwnicy szkoły Borochowa, w dole pod podłogą; cztery lata później odnaleziono tam jeszcze dwie kanki po mleku wypełnione cennymi papierami. W sumie zawierały około 35 tys. dokumentów, wszystkie o życiu mieszkańców getta. Zadbał o to Emanuel Ringelblum wraz z 60 członkami tajnego stowarzyszenia Oneg Szabat. Uważał, że to jedyny sposób, by opowiedzieć światu o zbrodniach hitlerowskich, których byli ofiarami. W skrzynkach ukryto listy, rysunki, raporty, gazety, zdjęcia, nawet wypracowania dziecięce. Archiwum zabezpieczał i zakopywał Izrael Lichtenstein, jeden z najbliższych towarzyszy Ringelbluma i… mąż Geli Seksztajn. To on uratował dzieła swojej żony od zniszczenia i zapomnienia, a w testamencie, który załączył, napisał: „Chcę by wspomniano o mojej żonie, Geli Seksztajn, zdolnej artystce malarce, której dziesiątki prac nie zostały wystawione, nie ujrzały światła dziennego”
Libicka zawzięła się i spełniła życzenie Izraela. Wielu elementów układanki nie udało jej się odnaleźć, ale od pierwszego dnia, gdy weszła do Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie, by obejrzeć rysunki i akwarele Geli, szczęście jej sprzyjało. Spotyka tam krewną Geli, która dzień wcześniej przyleciała z Tel Awiwu. Razem z Ruth oglądają portrety dzieci malowane wodnymi farbami czy jej przyjaciół literatów i artystów wykonane czarnym tuszem i węglem. Razem pojadą w Polskę śladami rodzinnymi Seksztajnów i Lichtejnsztejnów.
Autorka chwyta każdy trop, by odtworzyć życie Geli Seksztajn. Niektóre prowadzą ją na manowce, niektóre tak wciągają, że choć nie przybliżają jej do malarki, to nie można ich w tej historii pominąć. Bo czy dałoby się przywrócić do życia Gelę, gdyby nie Archiwum Ringelbluma? Nie. Dlatego przy okazji dostajemy przypomnienie historii jego powstania i odkrycia. Czy bez wizyt we wsiach i w miasteczkach, z których pochodzili krewni Geli, i wyobrażenia sobie, jak wyglądało ich codzienne życie po 1918 roku, można próbować zamknąć jej biografię? Nie. Bez odwiedzin w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, gdzie Gela uczyła się malarstwa? Nie.
Ale są też odkrycia idealnie pasujące do niekompletnego puzzla, jak na przykład zidentyfikowanie nauczycielki Geli czy listu napisanego do nowojorskiego dziennika „Forverts” w grudniu 1948 roku przez Amerykanina B.C. Haritona, który poznał młodą artystkę, gdy 10 lat wcześniej odwiedził w Warszawie pisarkę Rachelę Auerbach. „Gdy [Gela] usłyszała, że pochodzę z Ameryki, w bardzo skromny sposób opowiedziała mi o sobie. Jest dzieckiem prawdziwej biedoty” – pisał. Dowiadujemy się od niego, że dziewczyna była słabego zdrowia i spędzała czas w sanatorium Medema ulokowanego na obrzeżach Miedzeszyna i że tam też malowała.
Choć z początku bałam się, że Libicka za dużo miejsca poświęca opisywaniu własnych emocji związanych z poznawaniem Geli, to w miarę czytania uznałam, że dzięki temu czytelniczka czy czytelnik wspólnie z autorką pokonują trudności odnajdywania kolejnych tropów, to w pewnym momencie sami mają ochotę zakasać rękawy i przyłączyć do odkopywania pięknych sekretów ukrytych pod domami dzisiejszego Muranowa. Na pewno wiele ich tam jeszcze zostało.
* Monika Libicka, „Gela. Skarb z Archiwum Ringelbluma”, wydawnictwo Wielka Litera
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.