By nie czuć emocji, zaczęłam odkrywać mechanizm sprawowania kontroli nad tym, co jem. To mi dawało jakiś rodzaj spokoju, poczucia bezpieczeństwa, mimo iż byłam w samym środku życiowej zawieruchy – mówi Marta Surovy. Opowiada nam o życiu z zaburzeniami odżywiania.
Mam 39 lat i od 15. roku życia choruję na zaburzenia odżywiania. Celowo używam czasu teraźniejszego, bo zaburzenia odżywiania mają cechy uzależnienia, w tym przypadku od jedzenia.
Leczenie uzależnienia od alkoholu czy innych substancji psychoaktywnych ma m.in. za zadanie odstawienie źródła nałogu. Natomiast w przypadku jedzenia nie da się tego zrobić, bo jest nam ono potrzebne do życia. Dlatego nawet jeśli dziś jestem w dobrym i świadomym momencie, wciąż muszę zachowywać uważność w mojej relacji z jedzeniem.
Chciałabym podejść do tematu mojej choroby jak do procesu, w który zaangażowane jest całe moje życie. Bo to nie jest coś, co mogę ująć fragmentarycznie: było i nie ma, magicznie zniknęło. To żmudny, długotrwały proces poznawania siebie, uwalniania złogów tłumionych emocji, żegnania się z jakimiś koncepcjami siebie, z żałobą, regresem – i znowu powracaniem do ciała, by tkać bezpieczną przestrzeń w sobie. Najkrócej bym to nazwała powrotem do czucia w ciele.
Zaburzenia odżywiania są chorobą emocji, są „narzędziem” do radzenia sobie z tym, co jest trudne do zrozumienia, przeżycia, zaakceptowania. Jeśli przyjmiemy, że choroba jest symboliczną i biologiczną kompensacją czegoś, co nagromadziło się w nas czy w ciele w określonym czasie, zaprowadzi to nas do początku mojej historii. Historii, którą bardzo klarownie rozumiem dopiero dzisiaj, bo kiedyś byłam kompletnie odcięta od przeżywania.
Instynktownie zaczęłam się odchudzać
Gdy miałam 15 lat i kończyłam podstawówkę, weszłam w etap wielu życiowych zmian. Wkroczyłam w wielki, niezrozumiały świat liceum. Udało mi się dostać do wymarzonej klasy o profilu artystycznym. Chciałam być aktorką. Drugą Heleną Modrzejewską.
W szkole mieliśmy warsztaty teatralne, emisję głosu, castingi do reklam i teledysków, darmowe wejściówki jako publiczność do różnych programów w telewizji. W głowie miałam Teatrzyk Zielona Gęś Gałczyńskiego, poezję Herberta, opowiadania Gogola. Bardzo poruszała mnie twórczość Sylvii Plath i Virginii Woolf.
Byłam wrażliwą, przestraszoną, niepewną siebie nastolatką z wielkimi marzeniami, która jednocześnie przeżywała dramat egzystencjalny. Zarówno szkoła, jak i klasa, nie były przyjaznym miejscem, do którego chętnie wracałam. Funkcjonowałam w środowisku rywalizacji, zawiści, prześladowania się nawzajem rówieśników. Ponadto, mikroświat show-biznesu wszedł tylnymi drzwiami do szkoły, brutalnie demaskując realia, jakie nim rządzą – do projektów nie angażowali zgodnie z warunkami, a ze względu na znajomości albo różne przysługi. Czułam, że odstaję, nie umiałam wpasować się w ten świat. Nie chciałam w nim być.
W tamtym okresie czułam dużo dziwnych, nieprzyjemnych rzeczy w ciele: napięcie, lęk w brzuchu przed czymś nieznanym, jakiś rodzaj odrzucenia, rozczarowania, nieadekwatności. Przeżywałam wszystko w samotności, tłumiąc to, co bulgotało w środku. Nie miałam z kim o tym porozmawiać, nie rozumiałam, co się ze mną i wokół mnie działo. Nie miałam nad tym kontroli. Instynktownie zaczęłam się odchudzać.
W tym samym czasie, na drugim planie, trwał proces rozpadu małżeństwa moich rodziców. Miałam wrażenie, że tracę mój dom, symbolicznie, fizycznie i psychicznie. Świat, który do tej pory znałam, legł w gruzach. Nastąpił rozwód rodziców, ale konflikt między nimi trwał latami. W trakcie tego okresu dochodziło do różnych stresujących wydarzeń, z którymi nie umiałam sobie poradzić. By nie czuć emocji, zaczęłam odkrywać mechanizm kontroli nad tym, co jem. To mi dawało jakiś rodzaj spokoju, poczucia bezpieczeństwa, mimo iż byłam w samym środku życiowej zawieruchy.
Mogłam postanowić, że nie będę jadła cały dzień albo że zjem tylko tyle, a nie więcej. Tygodnie były wypełnione restrykcjami, ograniczeniami, obsesyjnym myśleniem o niejedzeniu, wysiłkiem fizycznym. Dzięki temu czułam sprawczość, satysfakcję, wracało do mnie poczucie pewności siebie, mimo iż paradoksalnie nie miałam kontroli nad tym, co działo się dookoła.
Mój dzienny bilans kaloryczny był ujemny
Ciało w doskonały sposób odzwierciedla nasze przekonania o sobie. Reprezentuje emocje i uczucia. Ból psychiczny, jaki wtedy odczuwałam, był tak naprawdę bólem fizycznym, dosłownym doświadczeniem mojego ciała.
Zaczęłam zamrażać się, zastygać, odcinać się od tego, co czuło moje ciało. A to powodowało dyskomfort. Zaczęłam izolować się od tego, co dobre, odżywcze, zasilające. Przestałam praktycznie jeść.
Mój dzienny bilans kaloryczny był ujemny. Założyłam, że muszę zrzucać kolejne kilogramy. Jadłam więc niewiele lub wcale. Do tego dokładałam tysiąc brzuszków dziennie wieczorem, ewentualnie bieganie do utraty sił. Mój ówczesny wskaźnik BMI jednoznacznie informował, że mam anoreksję.
Codziennie ważyłam się i sprawdzałam wymiary. Postępy zapisywałam w notatniku. Ten rodzaj zamordyzmu, perfekcjonizmu w dążeniu do celu nakręcał mnie. Wszelkie sytuacje, w których mogłoby się pojawić jedzenie, omijałam szerokim łukiem.
Po kilku miesiącach odchudzania straciłam okres na ponad 18 miesięcy. Z racji wieku nie mogłam przyjmować terapii hormonalnej, która pomogłaby przywrócić cykl. To mnie przeraziło, ale nie spowodowało, że zaczęłam postrzegać moje ciało w sposób normalny – ono wciąż było za grube, za brzydkie, nie takie. Chciałam zniknąć. Odebranie mi tej kontroli byłoby torturą.
Pewnego dnia postanowiłam powiedzieć mamie o braku okresu. To właśnie wtedy rodzice dowiedzieli się o moim problemie. Trafiłam do ginekolożki, która stwierdziła, że moja macica powinna być wielkości ludzkiej piąstki, a ma wielkość małej śliwki. Z tego momentu pamiętam ciepłe łzy płynące po policzkach. Nie, nie były to łzy ulgi. To były łzy rozpaczy, bo rodzice kazali mi jeść w ich obecności.
Unikałam posiłków rodzinnych, samo jedzenie wywoływało silny stres i lęk. Miałam bardzo restrykcyjne zasady żywieniowe z zerowym marginesem elastyczności. Zaczęłam więc kombinować.
Chowałam jedzenie po kieszeniach, wpychałam je do skarpetek, wcierałam masło w spodnie, chomikowałam w buzi i wypluwałam do chusteczki. Brudziłam jedzeniem talerze i chowałam do zmywarki jako pustą obietnicę, że tym razem zjadłam. Rodzice po jakimś czasie zorientowali się, zaczęli mnie jeszcze mocniej kontrolować. W pewnym momencie wpadł mi do głowy pomysł, by po prostu połykać jedzenie, a potem w pokoju lub łazience pokątnie je zwracać. Miałam obsesję na punkcie tego, czy przytyję. Kłóciłam się o każdy kęs lub łyk soku.
To właśnie w tym okresie moja anoreksja zaczęła wchodzić w fazę bulimiczną, która została ze mną na dobrych kilka lat.
Lekiem na całe zło stały się dla mnie wymioty i tabletki przeczyszczające. Weszłam w bardzo kompulsywny cykl. Stworzyłam sobie listę produktów i kalorii, które mogę dziennie przyjmować. Czytałam wszystkie etykiety na produktach, wraz z tabelami kalorycznymi. Ciągle się pilnowałam. Gdy spożyłam coś spoza listy żywieniowej, przekroczyłam narzuconą liczbę kalorii, czułam w ciele ogromne napięcie i wyrzuty sumienia.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to właśnie poczucie wstydu, rozczarowanie, odraza do siebie i pogarda do ciała będzie napędzać spiralę jedzenia i wymiotów. Akt zwracania jedzenia był dla mnie jak oczyszczająca kąpiel, katharsis.
Razem z resztkami pokarmowymi spuszczałam tonę złości, wstydu, lęku, żalu, samotności. Nie byłam tego świadoma, nawet nie umiałabym tego wtedy nazwać. Miałam zniekształcony obraz swojego ciała. Byłam wciąż niezadowolona z tego, jak wyglądam.
Każdy dzień kręcił się wokół tego, co zjem albo czego nie zjem
Moje niezdrowe zaabsorbowanie jedzeniem zabierało mi coraz więcej czasu i znacząco ograniczało moją relację ze światem, z ludźmi. Zaczęłam bardzo mocno angażować się w pracę w korporacji, agencjach reklamowych, jednocześnie ciągnąc studia. Bycie dostępną 24 godziny na dobę, praca po kilkanaście godzin dziennie, pośpiech, żonglowanie kilkoma projektami jednocześnie, kilkudniowe plany zdjęciowe, olbrzymia odpowiedzialność za proces i pracę innych ludzi, dużo adrenaliny, jeszcze więcej stresu, mocniejsze odcięcie od ciała – to wszystko było żyzną glebą dla rozwoju mojej choroby.
Nie umiałam już jeść z ludźmi publicznie. Każdy dzień kręcił się wokół tego, co zjem albo czego nie zjem. Każde wyjście ze znajomymi wiązało się ze stresem, że będzie tam jedzenie, którego danego dnia nie zaplanowałam. Albo że znajdą się tam produkty spoza listy. Istniała cała masa rzeczy, których nie jadłam: od węglowodanów po tłuszcze i nabiał. Jeśli coś poszło nie po mojej myśli, obierałam kierunek toaleta. I tak w kółko.
Okres straciłam jeszcze raz: w 29. roku życia. Tym razem na dwa lata. Byłam już jednak na tyle dojrzała, by rozpocząć terapię hormonalną. Ta spowodowała, że zaczęłam tyć i puchnąć od zatrzymywania się wody. To był dla mnie koszmar. Płakałam, czułam się zagubiona, nie potrafiłam poradzić sobie ze wzrostem wagi. Czułam, że nie chcę być, nie chcę czuć.
Kompletnie wyniszczyłam mój organizm. Miałam objawy somatyczne, metaboliczne, neuroendokrynologiczne. Wypadały mi garściami włosy, miałam problemy z układem pokarmowym, rany na ściance przełyku od kwasu żołądkowego, pościerane zęby z uszkodzonym szkliwem. Ponadto dowiedziałam się, że mam insulinooporność. Byłam wykończona tą opresją wewnętrzną.
Momentem zwrotnym stał się przebłysk świadomości, kiedy, wracając z pracy, stojąc ponad godzinę w korkach, obsesyjnie myślałam o tym, co zjem i czego nie zjem tego dnia. Dostałam nagle ataku paniki, „że w sumie nie wiem, co mam zjeść i chyba zaraz zwariuję”. Musiałam wysiąść z autobusu. Moje ciało było sparaliżowane, czułam bardzo silny lęk i poczucie nieuzasadnionego zagrożenia. Zaczęłam głęboko oddychać i pomyślałam, że nie dam rady dłużej żyć w ten sposób. Poczułam w sobie stan gotowości, by coś z tym zrobić.
Decyzja, że zaczynam się sobą opiekować była równoznaczna z decyzją o pójściu na terapię. Zaczęłam od terapii behawioralno-poznawczej, ale dziś mogę powiedzieć, że nie jestem jej wielką fanką. Owszem, jest dla mnie źródłem narzędzi na tu i teraz. Ale czułam, że potrzebuję czegoś głębszego.
Dla mnie choroba ma zawsze biologiczny, głęboki sens. Zaprasza do odkrywania ukrytych przyczyn, które są zarazem indywidualne, ale też osadzone systemowo w kulturze, świadomości społecznej. Widzę jednostkę chorobową jako ukryty konflikt – także w rodzinie, gdzie najsłabsze ogniwo, zazwyczaj dziecko, niemal reprezentuje dany problem. Dlatego zaburzenia odżywiania potrzebują wielowymiarowego podejścia do uzdrawiania, nierzadko na terapię przychodzi cała rodzina lub poszczególni jej członkowie.
Na wiele lat zablokowałam przeżywanie, czucie emocji
Bardzo do mnie przemawia koncepcja totalnej biologii, mówiąca, że każdy stan chorobowy jest wywołany nieuświadomionym konfliktem wewnętrznym, konfliktem emocji. Są badania wskazujące, że tłumione emocje, jak złość czy wstyd, przyczyniają się do rozwoju chorób nowotworowych. I dla mnie to ma sens, szczególnie w kontekście mojej historii. Na wiele lat zablokowałam przeżywanie, czucie emocji. Zaburzenia odżywiania są dysfunkcyjnym sposobem ich regulowania.
Korzystałam z wielu metod i praktyk, mających na celu nawiązywanie relacji ze sobą, z ciałem i uświadamianiem sobie emocji, jakich doświadczam. Kiedy uczeń jest gotowy, znajduje się nauczyciel – potwierdzenie tej reguły dostrzegam w mojej historii.
Pracę w relacji z ciałem zaczęłam od jogi, którą praktykuję już od ponad 10 lat. Są momenty, kiedy wchodzę na matę odruchowo, nawet mimo chwilowej niechęci. Po prostu wiem, że to dobrze mi robi. Położenie się na macie jest dla mnie portalem do siebie. Mimo że zabrzmi to patetycznie, mata jest dla mnie miejscem, w którym czuję swoje ciało najwyraźniej.
Bardzo dużo świadomych przeżyć dały mi także warsztaty pracy z ciałem wg metody Lowena. Możliwość wyrażania emocji bez cenzury, w bezpiecznej przestrzeni, była dla mnie ogromną ulgą i zrzuceniem jakiejś zbroi „nieczucia”. Mogłam świadomie doświadczyć na przykład emocji złości i zmapować, gdzie jej doświadczam w ciele. Porwał mnie także niezwykle czuły język opisywania relacji z ciałem w „Psychoterapii przez ciało” Marzeny Barszcz.
Korzystałam również z terapii EMDR, polegającej na pracy z traumą, z zapisem nieuświadomionych bolesnych doświadczeń w ciele.
Co jakiś czas biorę udział w kręgach kobiecych i to jest coś, co mnie bardzo zasila. Kręgi pomogły mi zaufać sobie i dodały mi odwagi, by wyrażać siebie w grupie; pomagają mi w czujnym i czułym słuchaniu tego, co we mnie żywe w danym momencie, w swobodnym wyrażaniu tego. Moją ukochaną praktyką podążania za ciałem jest jednak taniec intuicyjny.
Dopiero podczas tańca tak naprawdę nie przebywam w głowie, a jestem ruchem ręki lub pulsem nogi. Ta metoda pomaga mi dostroić się do tego, co we mnie żywe, co tak naprawdę czuję. Zintegrować umysł, ciało, emocje, psychikę. Kiedy zaczynam tańczyć, kompletnie nie znam kroków ani tego, co przyjdzie, co będzie się chciało ujawnić, ani tego, w jaki sposób. Bywa, że na zajęciach ktoś pyta: „A co, jeśli jestem smutna, w żałobie? Co mam robić?” Ciało wie lepiej, co robić i czego nie robić. Czasem opadnie bez sił na podłogę, czasem będzie się snuło w zgięciu, a czasem wytańczy wszystko bardzo dynamicznie. Ciało jest po prostu kanałem komunikacji emocji.
Parę lat temu rzuciłam pracę w korporacji, wyprowadziłam się z Warszawy. Mieszkam w górach. Pracuję jako fotografka, niespiesznie. Bez KPI-ów, ale za to z misją i z szacunkiem do każdego napotkanego ciała, w którym mieszkają bohaterowie moich zdjęć.
Podczas sesji zdjęciowych zawsze pytam: „Czy mogę do ciebie podejść i cię dotknąć, poprawić ubranie lub ułożyć rękę?”. Bardzo dbam, by zachować bezpieczną przystań dla siebie i mojego gościa.
Dziś jestem w dobrym miejscu. Nazywam je wewnętrznym domem, w którym mam odpowiedni zasób, by rozpoznawać emocje i stany, których doświadczam. Wiem już, jak się sobą zaopiekować czy zidentyfikować potrzebę i co mogę zrobić, by to sobie dać. Jestem w ciągłym procesie akceptacji siebie i odzierania się z różnych iluzji oraz wytworów umysłu, żegnania kolejnych koncepcji o sobie, świecie i ludziach. Mam już umiejętność wejścia w emocje, bycia w przeżywaniu ich. Czasem pozwalam im po prostu odejść.
Zgodnie z ustawieniami rodzinnymi według metody Hellingera, nasze zachowania nasze decyzje mają symboliczny charakter. Że idziesz w kierunku życia albo w kierunku śmierci.
Ja wybrałam życie. Wybrałam żywotność.
Dziękuję też moim rodzicom za możliwość jego doświadczania.
Realizując serię artykułów i podcastów w cyklu „Jestem i Będę”, współpracujemy z Fundacją Małgosi Braunek „Bądź”.
Wsparcie redakcyjne: Marta Malik-Ryl
Fotografie: Marta Surovy
Photography assistant: Konrad Choroszko
Project management: Magda Chołyst
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.