Malutki lokal przy Mokotowskiej wypełnia zapach lawendy. Z metalowych zlewów zerkają rumianek, rozmaryn i polne kwiaty. Właścicielki uważnie komponują bukiety, a klientom proponują filiżankę herbaty. Mák 1904, nowe miejsce na mapie Warszawy, koi wszystkie zmysły.
Najpierw wzrok przykuwa klamka. Jest duża, okrągła i masywna. Wykonana z czarnego tworzywa przypominającego marmur. Zatopiono w nim suszone kwiaty. To dzieło brata właścicielki – Marcina, który kilka lat temu opatentował ten przepiękny materiał. A kwiaty z klamki w drzwiach do Mák 1904 Aleksandra Rusak zebrała i ususzyła własnoręcznie. Sama też pojechała do Holandii, gdzie produkowane są meble z kwiatowego tworzywa, żeby w zaprzyjaźnionym warsztacie ułożyć swoją kompozycję. Wrażenie robi też wnętrze kwiaciarni, którą Aleksandra otworzyła dosłownie kilka dni temu wraz ze swoją mamą Małgosią. – Cały czas mamy problem z mówieniem o Máku „kwiaciarnia”, bo to coś znacznie więcej niż sklep z ciętymi kwiatami. Na razie mówimy więc po prostu „miejsce”. A raczej „nasze miejsce”, bo Mák to spełnienie naszych największych marzeń – opowiada Ola, rozpływając się w uśmiechu. O własnej przestrzeni pełnej kwiatów marzyła od dziecka. Podobnie jak jej mama, która wczesne dzieciństwo spędziła w kwiaciarni swojej mamy. – Miłość do kwiatów jest u nas genetyczna. Moi pradziadkowie mieli hodowlę kwiatów ciętych, którą założyli w 1900 roku, babcia i mama – trzy kwiaciarnie w Warszawie, a ojciec, tak jak pradziadkowie, również swoją hodowlę przy Woronicza. Niestety losy tak się poplątały, że ani kwiaciarnia, ani hodowla nie zostały w rodzinie. Do dziś nie mogę tego przeżyć, że ukochane kwiaciarnie mamy poszły w obce ręce – opowiada Małgosia. Po dawnym miejscu została tylko nazwa. A i tę dziewczyny lekko zmodyfikowały. – Babci kwiaciarnie po prostu nazywały się Mak. My ze względu na węgierskie korzenie mamy postanowiłyśmy zapisać naszą nazwę po węgiersku, czyli z akcentem nad a. Dodałyśmy też liczbę 1904, bo w tym właśnie roku ukazała się pierwsza reklama hodowli naszego pradziadka – opowiada Ola i na dowód pokazuje mi wiekowy rocznik.
Tyle w Máku tradycji, reszta to już nowoczesność. Obie założycielki, choć dzieli je pokolenie, do kwiatów podchodzą w sposób niesztampowy. W ich miejscu nie znajdziemy więc wazonów z czerwonymi różami, plastikowych wstążeczek, kolorowych papierów i bilecików do wyznawania miłości. Zamiast tego jest długi stalowy zlew, w którym moczą się polne kwiaty, oraz półka uginająca się pod wazonami vintage. Między tym wszystkim stoją rośliny doniczkowe i drobne dodatki do domu. Całość wieńczy olbrzymia agawa, którą Ola wybłagała u swojego dziadka. Zajęło jej to pięć lat, ale było warto. Sześćdziesięcioletni okaz przykuwa wzrok i sprawia, że Mák działa terapeutycznie na wszystkie zmysły. – Ludzie boją się do nas wejść, bo czują się w obowiązku, żeby coś kupić. A my im mozolnie tłumaczymy, że mogą po prostu posiedzieć wśród zieleni. To naprawdę dobrze robi na głowę – mówi Małgosia. Trudno jej nie wierzyć. Podczas gdy Ola jest impulsywna i twórcza, Małgosia – spokojna i uważna. Z pokorą wykonuje polecenia córki, bo ma pełne zaufanie do jej kwiatowej intuicji. – Ola idzie z duchem czasu. Świetnie czuje kwiaty. Ja za to z racji mojego ogrodniczego wykształcenia mam dużo wiedzy praktycznej, którą chętnie się dzielę z córką – tłumaczy.
Rodzinny biznes to wyzwanie, dlatego zanim Ola i Małgosia przystąpiły do współpracy, podpisały kontrakt. – Uzgodniłyśmy, że najważniejsza jest dla nas rodzina. Jeśli zdarzy się cokolwiek, co mogłoby zniszczyć naszą więź, to natychmiast zamykamy kwiaciarnię – opowiada Ola. Zanim jednak otworzyły stacjonarne miejsce, miały szansę, żeby przetestować rodzinny układ, bo Mák 1904 działa już od trzech lat. Tyle że wcześniej był jedynie firmą, która zajmowała się tworzeniem kwiatowych dekoracji. Dziewczyny na swoim koncie mają setki umajonych pokazów mody, kilka ślubów i spotkań biznesowych. – Choć bywa wybuchowo, to dogadujemy się świetnie. Tworzenie kwiatowych kompozycji wiąże się zwykle z pracą przez całą noc, bo bukiety muszą być świeże następnego dnia. Bywa, że obie jesteśmy nieprzytomne i czasem nieznośne. Na szczęście widok kwiatów rekompensuje wszystkie trudy – opowiada Ola.
Pomysł na otwarcie stacjonarnego butiku pojawił się dość organicznie. Po latach pracy dla kogoś zamarzyły o swoim miejscu. Najtrudniej było znaleźć lokal. Gdy miały już jeden upatrzony na Dolnym Mokotowie, ktoś sprzątnął im go sprzed nosa. Wtedy pojawiło się ogłoszenie dotyczące małego sklepiku na Mokotowskiej. Nie zastanawiały się ani chwili, choć trzeba było sporo zainwestować w remont. Na szczęście z pomocą znów przyszedł brat Oli – Marcin, który zaprojektował kwiaciarnię. Dalej niestety było trochę trudniej, bo po drodze nawalili fachowcy. Początkowo Mák miał się otworzyć w Dzień Kobiet, udało się dopiero w połowie maja. Na szczęście te najgorsze momenty już za nimi, teraz nadszedł czas na dopieszczanie przestrzeni. – Założenie jest takie, że będzie tu tyle samo kwiatów ciętych, co roślin doniczkowych i dodatków, wśród których będą zarówno wyszperane przeze mnie wazony vintage, jak i rzeźby mojego brata i pachnące świece oraz kadzidła. Chcemy też, żeby kwiaciarnia działała trochę jak kawiarnia, czyli miała swoje menu. Kiedy rozmawiałam z ludźmi na temat kupowania kwiatów, to większość podkreślała, że stresuje ich brak cen, bo nigdy nie wiadomo, ile się zapłaci za bukiet. Wymyśliłyśmy więc, że stworzymy przejrzysty cennik. Tak żeby każdy czuł się u nas swobodnie – mówi Ola. Swoboda to hasło, które w rozmowie pojawia się kilkakrotnie. Choć Mák działa przy luksusowej ulicy Mokotowskiej, to właścicielki podkreślają, że zależy im na tym, żeby to było miejsce dla wszystkich. – Można u nas kupić wiązankę za 20 zł i bukiet za 400. Każdy jest mile widziany – Ola zachęca do skomponowania bukietu, wybierając kwiaty wprost ze zlewu. Jako osoba bez wykształcenia florystycznego nie wierzy w rękę do kwiatów, tylko w wyobraźnię i intuicję. A przecież w Máku każdego może ponieść fantazja.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.