Sztukę o szaleństwie wyreżyserowała, żeby nie zwariować. Reżyserka teatralna i operowa, która od trzech sezonów piastuje stanowisko dyrektorki artystycznej Studio teatrgalerii, w swojej inscenizacji „Metafizyki dwugłowego cielęcia” Stanisława Ignacego Witkiewicza kontynuuje awangardową tradycję stołecznego teatru, pozostając jednocześnie wierną Witkacowskiej czystej formie.
Spotykamy się świeżo po premierze twojego nowego spektaklu. Dlaczego Witkacy, dlaczego ten dramat, dlaczego teraz?
Bo to wnikliwe studium szaleństwa człowieka Zachodu z lat 20. ubiegłego wieku, które dziś stało się jeszcze bardziej aktualne. Interesuję się szaleństwem ludzi. Powiedz, czy znasz kogoś po trzydziestce, kto nie jest szalony? Robię o tym sztukę, żeby nie zwariować. To daje złudzenie kontroli. Dlatego fascynują mnie Witkacy, Strindberg i Dostojewski, którzy zajmują się tym, co się dzieje z człowiekiem, gdy choruje jego umysł. Rozregulowany umysł ludzki generuje niesamowitą ilość skrajnych namiętności i emocji. To jest bardzo atrakcyjny materiał teatralny. A jeżeli idzie z tym jeszcze w parze apokaliptyczny obraz przyszłości naszej cywilizacji, to tym ciekawiej. Na przykład w „Biesach” jest zawarty obraz szaleństwa ludzi w kontekście przełomu historycznego, który obserwował Dostojewski. Witkacy przeżył powstanie wielkich systemów totalitarnych w Europie. Ten genialny pisarz, który był w Rosji w czasie rewolucji, apokaliptyczne obrazy łączy z głębią psychologiczną i lekkością formy. Na świecie uważany jest za pioniera nowoczesnego dramatu, przed Ionesco i Beckettem. To Mozart awangardy.
Wyznam ci, że ja po okresie wielkiej nim fascynacji przestałem wierzyć w uniwersalność jego sztuki. Tym spektaklem przywracasz mi wiarę w Witkacego. Jak odczytałaś go w 2019 roku?
Witkacy często był wystawiany źle, manierycznie i pretensjonalnie. Bez próby zrozumienia idei czystej formy lub głębi psychologicznej, która za nią stoi. Za życia właściwie nie był grany. Współcześni mu Polacy uważali go za grafomana, nieudanego syna wybitnego ojca Stanisława Witkiewicza seniora, który zdominował go od początku. Nadał mu nawet to samo imię! Moda na teatr Witkacego przyszła w latach 70. i później. Poza wyjątkami, którymi były na przykład spektakle Tadeusza Kantora i Jerzego Grzegorzewskiego, powstała sporo złych inscenizacji. Trzeba też jasno powiedzieć, że język Witkacego się trochę zestarzał. Wymaga dziś liftingu, czyli odpowiednich skrótów. Z tego, co słyszę, udało mi się go przywrócić i odświeżyć. Nie ukrywam, że daje mi to satysfakcję. Zwłaszcza że artysta fascynuje mnie coraz bardziej. Czytam zachłannie wszystko, co napisał, także listy, dzieła teoretyczne, powieści. Scenariusz spektaklu opiera się na „Metafizyce…”, ale jest też kompilacją innych tekstów. Zresztą podobnie postąpili z nim Józef Szajna i Jerzy Grzegorzewski. Mój spektakl wpisuje się więc w tradycję teatru Studio. Poza tekstami Witkacego wykorzystuję tylko kilka zdań z książki „American Psycho” Breta Eastona Ellisa. Witkacy to niesamowicie bogate zjawisko – i jako artysta, i jako człowiek – więc każda jego realizacja będzie inna. W naszym spektaklu działa, tak myślę, wyważenie głębi psychologicznej i zabawy formą.
Spektakl to koprodukcja Teatru Galerii Studio i California Institute of the Arts. Pod koniec listopada odbyła się premiera w Los Angeles. Jak doszło do tej współpracy?
Te dwie instytucje mają bardzo podobne cele. Na Ca Arts, które założył Walt Disney, studiuje się różne dziedziny sztuki w bezpośrednim kontakcie z praktykującymi artystami. A w centrum jest scena inspirowana manifestem „Teatr okrucieństwa” Antonina Artauda, czyli kamieniem węgielnym w myśleniu o awangardowym teatrze. A Teatr Studio w swoich najlepszych czasach był interdyscyplinarnym centrum sztuki. Józef Szajna otworzył tu niezależną galerię, Waldemar Dąbrowski i Jerzy Grzegorzewski traktowali Studio jako szereg pracowni artystycznych. Zderzenie niezależnej galerii i sceny teatralnej miało na celu sprawdzanie granic tych dwóch dziedzin sztuki, ich konkurencję i wzajemną inspirację. To bardzo nowoczesne myślenie.
Szef Center for New Performance, teatru w CalArts, Travis Preston przyjechał do nas i zobaczył spektakl „Berlin Alexanderplatz” w mojej reżyserii. Spodobało mu się to przedstawienie i po dwóch dniach rozmów rozstaliśmy się z projektem współpracy, którego efektem była premiera Witkacego w Kalifornii. Chcemy rozwijać to artystyczne partnerstwo, bo jest czymś unikalnym i bardzo potrzebnym. Teatr artystyczny jest zawsze słabszy niż komercja lub teatr polityczny.
Jak amerykańska widownia odebrała Witkacego?
Publiczność przyjęła nas świetnie. Nie spodziewałam się takiego entuzjazmu. To była widownia złożona z profesjonalnych artystów, profesorów CalArts i UCLA, studentów, ludzi z Hollywood. Na spektaklach pojawił się między innymi Shia LaBeouf. Byłam zdumiona tym, że odczytywano wszystkie, nawet najsubtelniejsze niuanse, zawarte w spektaklu i tekstach Witkacego, na wielu poziomach. A skąd to wiem? Tam jest trochę inaczej niż u nas. Widzowie po premierze chcą długo i wnikliwie rozmawiać z tobą o tym, co widzieli. Takich rozmów brakuje mi w Polsce. U nas premierowa publiczność jest przeważnie zainteresowana wszystkim, tylko nie tym, co na scenie. W Stanach jest wielki rynek sztuki. Nawet jeśli Amerykanie nie produkują wielu artystycznych spektakli, to przywożą do siebie to, co najlepsze w Europie. Mają otwarte głowy, lubią abstrakcję, nie trzeba się z niej tłumaczyć. Nam się w Polsce wydaje, że wiemy wszystko na temat teatru i uważamy go za jakość, której nie trzeba bronić. Tam teatr jest elementem większej całości. Z jednej strony jest formą sztuki, która musi zabiegać o swoje znaczenie, ale z drugiej jest tam większe oczekiwanie na eksperyment formalny, więcej performance’u, abstrakcji i umowności. Brak dotacji państwowych powoduje, że ich teatr artystyczny jest ubogi, tak jak na przykład teatr Kantora, ale oczekuje się od niego więcej wolności i działania na granicy różnych sztuk. Teatr awangardowy jest z definicji ich syntezą. Tak jest również w CalArts. Nie bez powodu Tim Burton jest absolwentem tej instytucji.
Twoje ostatnie spektakle to autorska adaptacja wielkiej literatury. „Berlin Alexanderplatz” Alfreda Döblina, potem „Biesy” Fiodora Dostojewskiego, teraz Witkacy. Stawiasz sobie, zespołowi i widzom wyzwania.
Teatr Studio zobowiązuje. Zależy mi na tym, żeby uprawiać w teatrze sztukę, co wcale nie jest takie oczywiste. I często zwalczane przez różne opcje, zwłaszcza polityczne. Ale nie bez powodu zdecydowałam się na takie ryzyko zawodowe. Wiedziałam, że przejmuję scenę, która będzie motywowała mnie do podejmowania wyzwań. Dziś mamy już oddaną i coraz większą widownię. Na szczęście w Warszawie jest stosunkowo dużo ludzi szczerze zainteresowanych nowoczesnym teatrem.
Trzy lata temu objęłaś kierownictwo artystyczne targanego konfliktami teatru. Dlaczego się na to zdecydowałaś?
Gdyby chodziło o inną scenę, tobym chyba tyle nie zaryzykowała. W Studio pracowali Szajna i Grzegorzewski, więc tu możliwe i jakoś konieczne jest tworzenie ambitnego teatru. Ostatecznie podjęłam tę decyzję, bo nie chciałam pozwolić, żeby tak wyjątkowe miejsce zostało zniszczone przez konflikty.
Teraz to Studio teatrgaleria. Co to oznacza?
To odwołanie się do interdyscyplinarnej tradycji tej instytucji, którą zaczął odbudowywać dyrektor naczelny teatru, Roman Osadnik. Szukałam na to oryginalnej formuły. Nie chcieliśmy tworzyć kolejnego centrum sztuki czy kultury w Warszawie, bo jest ich już kilka. Poza tym taka nazwa ma w sobie cień pretensji do bycia w centrum, czyli czymś najważniejszym, najlepszym i śmiertelnie poważnym. To wszystko jest mi obce. Dlatego postanowiłam wyjść od tego, co w Studio oryginalne, co wynika z jego unikalnej tradycji, czyli od pomysłu Józefa Szajny, żeby otworzyć w teatrze niezależną galerię. Szajna nazwał tę instytucję Teatr Studio Galeria. Ja połączyłam dwa słowa w jedno, żeby zaznaczyć, że interesuje mnie kontynuacja i pójście dalej w przekraczaniu norm, ustalonych konwencji i granic. Synergia teatru i sztuk wizualnych była też bliska Witkacemu, który jest patronem teatru, i Grzegorzewskiemu, który był malarzem. To jest wskazówka, że budujemy tu z zespołem miejsce ukierunkowane na sztukę, a nie na jakąkolwiek propagandę.
Po trzech latach można się już pokusić o podsumowania. Co się udało zrealizować?
Udało mi się stworzyć świetny zespół aktorski i oryginalne miejsce na mapie teatralnej Warszawy. Studio jest wymieniane wśród czterech najlepszych teatrów artystycznych w stolicy. Choć ten radykalny kurs na sztukę przysporzył mi wrogów. To ludzie, którzy, jakby powiedział to Witkacy, oczekują od teatru, żeby najpierw było w nim znaczenie, a dopiero potem była forma. Podczas kiedy teatr jest przede wszystkim sztuką wizualną. W rozmowach o potencjalnym spektaklu reżyserzy często najpierw długo opowiadają o tym, o czym on będzie. A ja im mówię, że nie interesuje mnie, o czym będzie, bo to jest ich odpowiedzialność, tylko to, jak będzie zrobiony. I na tym polega też różnica między Polską a Kalifornią. Tam sztuka broni się przez sam fakt, że jest sztuką. Tu musimy mieć jakieś dodatkowe uzasadnienie.
Witkacy nienawidził konwencjonalnego teatru i miał do niego jednocześnie słabość. Pisał teksty na aktorów. Ja robię spektakle na nich oparte. Bez ich odwagi, talentu i szaleństwa nie udałoby się odzyskać Witkacego. Ich zabawa formą, w połączeniu z wybitnymi kostiumami Marka Adamskiego, w których wszystko jest przemyślane w najmniejszym szczególe, oraz wspaniałe światła Bartka Nalazka, to podstawa wartości wizualnej tego spektaklu, którą docenia się u nas tak rzadko.
Studio teatrgaleria to przede wszystkim pracownia artystyczna, gdzie podstawą jest wolność od propagandy i z góry założonych programów. To jest opozycja wobec zaprogramowanej przez polityków i menedżerów kultury rzeczywistości. Artyści są tu najważniejsi, artyści i widzowie. Ani jednym, ani drugim staram się nie narzucać niczego poza bezwzględnym wymaganiem jakości formy i literatury, które mają być wizytówką Studio. Daniel Buren i młodzi reżyserzy, queerowe „Żaby” według Arystofanesa Michała Borczucha, musicalowa „Kartoteka” Radka Rychcika, Witkacy i Dostojewski dają różnorodność, która nie jest czymś przypadkowym, ale wynika z idei tego miejsca.
Jedną z bardzo widocznych zmian jest stworzenie znakomitego zespołu. Czym kierujesz się przy jego tworzeniu?
Interesują mnie aktorzy, którzy są artystami. Chcę utrzymać stosunkowo mały zespół, żeby był zintegrowany i non stop ze sobą pracował. Aktorzy się znają, wspólnie kształtują swój warsztat, są dla siebie partnerami i inspiracją. Nie myślę o zespole w kontekście emploi. Nie zastanawiam się, czy brakuje mi starszego aktora albo młodej amantki. Myślę o tym, co ci ludzie mają w głowach, jak daleko mają posuniętą skalę ryzyka i czy posiadają etykę zawodową. Czyli grają na wspólny cel, a nie na siebie, antagonizując, czy stosując przemoc w pracy.
Co planujesz w tym roku?
Ostatnią premierą w sezonie będzie „Romeo i Julia” w reżyserii Michała Zadary, który, co może nie wszyscy wiedzą, jest też szekspirologiem. Tytułowe role zagra dwoje nastolatków. Tym spektaklem chcemy poszerzyć pole walki, wychodząc do szerokiej publiczności, także tej młodszej. Pojawią się jeszcze takie nazwiska, jak: Paweł Miśkiewicz, Grzegorz Jaremko, Anna Smolar i Cezary Tomaszewski.
Masz też na koncie reżyserię oper „Jakoba Lenza” Wolfganga Rihma i „Halki” Stanisława Moniuszki w Teatrze Wielkim Operze Narodowej oraz „Lost highway” Olgi Neuwirth z librettem Elfriede Jelinek na podstawie scenariusza Davida Lyncha. Wrócisz do opery?
Tak. Bardzo za nią tęsknię. Opera to czysta forma.
„Metafizykę dwugłowego cielęcia” w reżyserii Natalii Korczakowskiej można zobaczyć 15, 16 i 17 marca w Studio teatrgaleria w Warszawie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.