„Miłość i nienawiść są bliżej, niż myślisz” – głosi plakat nowego filmu Wojciecha Smarzowskiego. W pierwotnej wersji przedstawiał on trzymającą płonącą wiązankę kwiatów ciężarną pannę młodą (w tej roli znana m.in. z „Wołynia” Michalina Łabacz). Już patrząc na plakat, można się domyślać, że łatwo nie będzie.
Nikt raczej nie spodziewał się, że Smarzowski zrobi film lekki, łatwy i przyjemny. I tym razem reżyser nie oszczędza widzów. Ale też nie epatuje okrucieństwem dla efekciarstwa. Kamera w jego filmach niczym niemy świadek rejestruje najbardziej traumatyczne, wstydliwe, niegodne przywary Polaków i najmroczniejsze momenty z naszej historii. Te, których wielu polityków chciałoby wyprzeć z pamięci i wymazać z kart podręczników szkolnych.
Nowe „Wesele” nie jest powtórką z „Wesela” z 2004 r. Tam było trochę śmiesznie, trochę strasznie, mocno przaśnie. Tu widzom będzie znacznie mniej do śmiechu. Choć Arkadiusz Jakubik, tym razem w roli weselnego wodzireja, robi, co może, aby nie było zbyt ponuro, a z głośników słychać „Białego misia”, to nowe „Wesele” nie ma zbyt wiele wspólnego z filmem Smarzowskiego sprzed 17 lat. Oczywiście poza motywem przewodnim – przyjęciem weselnym.
Tym razem opowieść rozgrywa się dwutorowo. Na drugim planie dostajemy retrospekcję przeżyć jednego z bohaterów, dziadka panny młodej, z lat młodości. Nie jest to jednak podróż sentymentalna. Wspomnienia dotyczą kolaboracji Polaków z Niemcami w czasach okupacji, prześladowań i pogromu Żydów w Jedwabnem. I choć od tych wydarzeń mija właśnie 80 lat, to dziś, w dobie kryzysu uchodźczego i sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, przypominanie o nich wydaje się bardziej niż konieczne. To wciąż otwarte rany, które do wesela się nie zagoją.
W poprzednim filmie – „Kler” z 2018 r., Wojciech Smarzowski obnażał ciemne oblicze Kościoła. W „Weselu” ksiądz okazuje się pazernym lichwiarzem, który w nosie ma wsparcie duchowe wiernych i tylko czyha na wypasione porsche granego przez Roberta Więckiewicza ojca panny młodej. Choć przecież chciwość to jeden z siedmiu grzechów głównych. Kolejne grzechy – pychę, nieczystość, zazdrość, gniew, lenistwo oraz nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu – reprezentują inni bohaterowie filmu. Tak dobrze znane z twórczości Smarzowskiego: rasizm, antysemityzm, mizoginia, alkoholizm, homofobia wybrzmiewają również i tutaj.
W „Weselu” Smarzowskiego Polska ma twarz niewylewającego za kołnierz cinkciarza, przyłapanego na zdradzie świeżo upieczonego małżonka czy niekryjącego swoich poglądów neonazisty z wielką swastyką wytatuowaną na plecach. Jest to męska twarz, a raczej gęba. Kobiety są tu raczej drugoplanowymi (i tragicznymi) postaciami, ale zasługują na uznanie. Choćby grana przez Agatę Kuleszę żona głównego bohatera, która po latach bycia przez niego tłamszoną w końcu decyduje się na rozwód, czy ciężarna panna młoda (Michalina Łabacz), która marzy o wyjeździe za granicę, ale musi zderzyć się z rozczarowaniem już w dniu swojego ślubu. I tak jak po tytułowym weselu kac szybko nie minie, tak po seansie trudno oprzeć się poczuciu beznadziei.
Zwłaszcza że Smarzowski nadziei nie daje. Jej iskierka przebija się, gdy pada zdanie: „Pamięć to straszna rzecz, ale bez pamięci człowieka nie ma”. I jeszcze: „Kto ratuje jedno życie, to tak, jakby ratował cały świat”. Warto zapamiętać.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.