O bliskości z Bloomem
Zakolegowałem się z Bloomem – mówi Krzysztof Zarzecki, odtwórca głównej roli w „Ulissesie”, w reżyserii Michała Borczucha, w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie.
Pierwsza myśl, gdy dowiedziałeś się, że zagrasz główną rolę w „Ulissesie” – fajnie, że znowu z Borczuchem, czy super, że „Ulisses”?
Z Michałem pracuję od szkoły. Studiowaliśmy w PWST w Krakowie – ja aktorstwo, on reżyserię. Zrobiliśmy razem sporo udanych i mniej udanych przedstawień. „Ulisses” to mój powrót. Miałem przerwę w pracy, a propozycja zastała mnie w specyficznym, rozrachunkowym momencie. Joyce to na pewno wyzwanie. Podobno, jeśli ktoś nie przeczytał „Ulissesa”, będąc młodym, to już nigdy nie przeczyta. Ja zrobiłem to za młodu, trochę dla szpanu, żeby zaimponować dziewczynom, ale niewiele z tej lektury wyniosłem.
Co przyniosła świadoma lektura arcydzieła europejskiego modernizmu?
Pomyślałem, że Michał znów idzie pod prąd. To książka o wsobności, o człowieku zmagającym się z dylematami, które w obliczu dzisiejszego świata, w cieniu wojny tuż za granicą, mogłyby wydawać się błahe, niemal nieistotne.
Gdy wspólnie robiliśmy spektakl „Wszystko o mojej matce”, był boom na spektakle politycznie zaangażowane, interwencyjne wręcz. A my w tym czasie stworzyliśmy intymną opowieść o żałobie, o nas samych. Ale przecież Joyce pisał swoją książkę w epoce nie mniej burzliwej. Pierwszy ślad jej powstawania sięga roku 1906, a została opublikowana w 1922. Autor przewrotnie odwrócił perspektywę. Zamiast epickiego dramatu historii skupił się na człowieku miotanym emocjami, które na pierwszy rzut oka wydają się zwyczajne, pozbawione wielkości. W gruncie rzeczy to tylko dramat małżeński i nic więcej. A jednak właśnie w tej codzienności kryje się cała istota ludzkiego losu.
Czego ty doszukałeś się w „Ulissesie”?
Przestudiowałem książkę Macieja Świerkockiego, autora nowego tłumaczenia „Ulissesa”. W jego Łodzi „Ulissesa”, będącej zarazem przypisem i przewodnikiem po przekładzie, natrafiłem na historiozoficzne konteksty, które szczególnie mnie zainteresowały. We współpracy z Michałem Borczuchem zazwyczaj układało się tak, że to on zagłębiał się w kwestie egzystencjalne i psychologiczne, podczas gdy ja zajmowałem się tym, co przyziemne, forsując bieżące konteksty. W trakcie prób rozmawiałem o tym z dramaturgiem i udało nam się wpleść kilka takich wątków w spektakl. W końcu ojciec Leopolda Blooma nie emigrował dlatego, że Dublin był ładniejszy od Budapesztu. Wyrzekł się swojej żydowskiej tożsamości, przechodząc raz na katolicyzm, raz na protestantyzm. Wszystko po to, by chronić syna. Joyce pisał „Ulissesa” na świeżo po pogromach w Budapeszcie. Zygmunt Bauman zauważył, że to, co łączy nas z innymi krajami Europy, to właśnie antysemityzm. Pogromy były wszędzie.
W spektaklu wyobcowanie Leopolda Blooma jest wyraźnie odczuwalne.
Jest kimś, kto nigdy do końca nie przynależy, kto funkcjonuje na obrzeżach społeczeństwa, choć w samym jego centrum. Dziś podobne doświadczenie staje się udziałem imigrantów i uchodźców, którzy przyjeżdżają do nas, próbując odnaleźć swoje miejsce. To, jak się czują, jak są postrzegani, jest dla mnie istotne. Sam urodziłem się w Lidzbarku Warmińskim, mieście, gdzie niemal wszyscy byli przesiedleńcami. W Polsce to doświadczenie pozostaje w dużej mierze stabuizowane. Niechętnie mówi się o wykorzenieniu, o ciągłym poczuciu tymczasowości, o pamięci miejsc, do których nie ma już powrotu.
Leopold Bloom ma 38 lat. Ty trochę więcej, tak jak reżyser. Kiedyś mężczyźni krócej żyli i pewnie szybciej przechodzili kryzys wieku średniego. Wspólnota doświadczeń?
Tak, od razu się z Bloomem zakolegowałem. Wszyscy jesteśmy w wieku średnim. Z Michałem jesteśmy z tego samego roku i miesiąca, obaj mamy 45 lat i to samo drugie imię, Karol, po Karolu Wojtyle. Dramaturg Tomasz Śpiewak i autor muzyki Bartosz Dziadosz, z którymi, podobnie jak z Michałem, pracuję od dawna, też należą do tego samego pokolenia. I jak to Śpiewak ładnie mówi: „Ten stateczek powoli nam już odpływa”.
Dramatyzujesz z tego powodu?
Nazywasz to kryzysem wieku średniego. Ja właściwie nie wiem, co to znaczy, chociaż to przeżywałem i przeżywam, na wet bardzo mocno.
Psycholodzy mówią, że to naturalne rozwojowe zjawisko, które tak samo może destruować, jak i napędzać. Zaczyna się od bilansu kosztów i wpływów.
Bloom czyta świat przez to, co przeżył. W tym wieku zyskuje się też inny stosunek do historii. Człowiek jest na pierwszym miejscu, a nie wojna, to my kształtujemy historię, a nie ona nas. To my sami narzucamy sobie wolność. Tak właśnie odczytałem Joyce’a. Czas się liczy teraz bardziej. Już nie chodzi o żal po tych rzeczach, których się nie zrobiło dobrze. Chodzi o to, że na horyzoncie jest dużo mniej niż więcej, już trzeba miejsce oddawać. Bloom ustępuje miejsca Dedalusowi. „Walcz o swoje marzenia” – mówi.
Masz dzieci?
Mam syna, który ma 17 lat. Leopold Bloom uczestniczy w pogrzebie swojego przyjaciela Paddy’ego Dignama, który był w jego wieku. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nie jesteśmy nieśmiertelni. Kiedy urodził się Tadzio, wziąłem go na ręce, byłem przy porodzie i czułem, jakbym oddawał mu swoje miejsce na świecie. Ten świat nie jest idealny. Mam czasem defetystyczne myśli. Ale jestem niezwykle szczęśliwy, że jest, że go mam.
Już nie dramatyzujesz. A czy doceniasz ten czas?
Nie jestem jak truteń, który ginie po zapłodnieniu. Kryzys kojarzy się z czymś bardzo trudnym, z czym trzeba sobie poradzić, jak z żałobą. A może chcę w tym trwać? Dlaczego kultura narzuca nam takie ramy?
Bloom ma trudności z odnalezieniem się w tych ramach z powodu swojej nadwrażliwości, przenikliwości i potrzeby analizowania. Potrafi rozważać jedną kwestię przez kilkanaście stron – to jego strumień świadomości. Czas kryzysu wieku średniego może być okresem, w którym można po prostu pobyć. Nie trzeba na siłę z niego wychodzić ani usilnie szukać remedium. To czas na wgląd i samopoznanie.
Nie chcę teraz oceniać, co w moim życiu było lepsze, a co gorsze. Niektóre rzeczy same się ujawniają, jak to, że okres anarchistyczny mam już za sobą. Trzeba się z tym pogodzić. Dla mnie o tym jest ten spektakl.
Zazwyczaj mężczyźni nie rozumieją, co się z nimi dzieje wtedy. Coś im się kończy i wpadają w popłoch. A świat z tego drwi.
Bo facet ogląda się za młodymi kobietami albo kupuje szybkie auto. Taki jest stereotyp. Ja znam jednak osoby, które cieszą się z tego etapu. Choć to mało widowiskowe, mało medialne.
Czyli o tym jest wasz „Ulisses”?
Absolutnie tak. Jeśli traktujemy teatr jako sztukę, a ten spektakl z pewnością nią jest, to o czym mamy mówić, jeśli nie o sobie i swojej refleksji na temat świata?
„Jestem wiejsko-rodzinny” – powiedziałeś kiedyś.
To również odnosi się do ludzi, o których mówiłem wcześniej. Łączy nas praca, eksperymenty i feeria różnych wydarzeń.
Wspólnie jeździliście do domu dziecka w Szamocinie.
Mieliśmy pojechać raz, a w końcu wracaliśmy tam przez sześć lat z rzędu. Planowaliśmy stworzyć z dziećmi spektakl o marzeniach, ale nie udało się wydobyć żadnych marzeń z ich głów. Zamiast tego powstało przedstawienie o fabryce. Ważniejsze okazało się jednak coś innego – czułość, opowieści o naszych podróżach, sprzęcie do fotografowania oraz zaufanie, bo oni nie wierzyli, że wrócimy.
Nauczyłem się nie umniejszać swoich artystycznych osiągnięć, ale muszę przyznać, że to było jedno z najważniejszych wydarzeń w naszym życiu. To nie były nagradzane spektakle, ale kolektyw wiejsko-rodzinny. Myślę, że więcej dostaliśmy, niż daliśmy. Pieniądze z Paszportu „Polityki” Michała poszły na Szamocin. Tak zarządziłem, bo wysłał mnie na Galę w swoim imieniu. Nasza relacja opiera się na złośliwościach. Nie usłyszałem od Michała, że coś zrobiłem dobrze. Kiedy początkowo na próbach do „Ulissesa” byłem zbyt spolegliwy, powiedział mi, że jeśli jeszcze raz powiem „tak”, to lepiej, żebym poszedł do domu. On daje autonomię i zależy mu na kolektywnym działaniu. Ale nie lubię mówić o nim dobrze… Spokojnie, znamy granice. (śmiech)
Powrót do domu Leopolda Blooma. Jak to interpretujesz?
Bloom wie, że była z Boylanem. Boli go strasznie, że Molly woli młodszego. Przecież to zwykły paleciarz – nosi palety, ma mięśnie. Ale z drugiej strony, kto go zrozumie lepiej niż Molly? Wchodzi więc do wspólnego łóżka. I ta jego kwestia: „...dodatkowe zapachy... wgniecenie po ludzkiej istocie płci męskiej”. To może powiedzieć tylko dojrzały mężczyzna. Molly w onirycznym monologu na kilkudziesięciu stronach mówi o swoich tęsknotach erotycznych, ale także o czułości do Poldiego. Nie wiem, nikt nie wie, jaki będzie następny dzień. Także ich dzień.
Krzysztof Zarzecki, rocznik 1979. Absolwent krakowskiej PWST, gdzie na drugim roku zagrał u Jerzego Jarockiego w spektaklu „Trzeci akt”. Potem występował na deskach Narodowego Starego Teatru w Krakowie, w warszawskich: Teatrze Narodowym, Nowym Teatrze, Teatrze Studio. Dotychczas pracował m.in. z Mają Kleczewską, Natalią Korczakowską, Janem Klatą, Michałem Borczuchem, Krzysztofem Garbaczewskim, Wiktorem Rubinem. Jest laureatem prestiżowych nagród - Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego KONTAKT, Międzynarodowego Festiwalu „Boska Komedia” czy Kaliskich Spotkań Teatralnych. Na ekranie można zobaczyć go m.in. w „Ślepnąc od świateł”. Od stycznia 2025 roku jest w zespole Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, gdzie kreuje postać Leopolda Blooma w „Ulissesie” w reżyserii Michała Borczucha. Premiera miała miejsce w 14 lutego 2025 roku.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.