W „Poniemieckim” pochodząca z Legnicy Karolina Kuszyk postanowiła sprawdzić, jak po wojnie na Ziemiach Odzyskanych, gdzie przez wieki nawet książęta z królewskiego rodu Piastów mówili po niemiecku i uważali się za Niemców, urządzali się Polacy.
To książka o domach i komórkach, o srebrnych i cynowych łyżeczkach, o miskach i kubkach, które w rodzinach były „od zawsze”, o cmentarzach, parkach, wioskach, miastach i miasteczkach. Lecz przede wszystkim o ludziach, których postawiono, wbrew ich woli, w sytuacji bez wyjścia. Takie zaś położenie zawsze rodzi strach i poczucie tymczasowości; skoro raz świat zmienił się tak dramatycznie, nie ma gwarancji, że za kilka – kilkanaście lat znów stanie do góry nogami, wywróci się na nice, znów trzeba się będzie zabierać i iść na kolejną poniewierkę.
Jedni i drudzy szli (jechali) na zachód. Polacy zza Buga dowędrowali aż do Odry i Nysy oraz na Mazury, Niemcy zatrzymali się gdzieś w Turyngii, pod Hamburgiem, w Zagłębiu Ruhry lub w Meklemburgii. Jedni i drudzy byli nowi w miejscu swojego osiedlenia. Musieli je jakoś oswoić.
Karolina Kuszyk, pochodząca z Legnicy, postanowiła sprawdzić, jak w przestrzeni tzw. Ziem Odzyskanych, gdzie przez wieki nawet książęta z królewskiego rodu Piastów mówili po niemiecku i uważali się za Niemców, urządzali się Polacy. A wszystko zaczęło się od miski, którą zmywał jej niemiecki mąż podczas rodzinnej wizyty w Polsce. Aż krzyknął, kiedy odwrócił naczynie, a na dnie zobaczył swastykę. W Niemczech taka miska byłaby już dawno potłuczona, a skorupy wylądowałyby na śmietniku, no chyba że stałaby w domu jakiegoś zatwardziałego neonazisty, a tych w Polsce też mamy z naddatkiem, choć większość z nich ulubiła sobie inne symbole. W domu Karoliny Kuszyk nikt tej swastyki nie zauważał, bo dobra miska to w końcu dobra miska, można w niej ukręcić mak na święta do wileńsko-lwowskiej kutii albo przyrządzić śledzie.
Lecz co mieli zrobić dziadkowie autorki, kiedy po tygodniach poniewierki dotarli do Liegnitz, miasta sięgającego korzeniami wczesnego średniowiecza i niemieckiego od szczytów domów aż po bruk? To samo co ich sąsiedzi i sąsiedzi sąsiadów, lokowani we Wrocławiu, w Chojnie, w Szczecinie lub we wsiach pod Głogowem czy Słubicami. Wchodzili do domów, z których uciekli ich poprzedni lokatorzy, spali w poniemieckich łóżkach pod poniemieckimi pierzynami, jedli z poniemieckich talerzy poniemieckie przetwory, nosili poniemieckie ubrania. Nie mieli wszak nic lub prawie nic swojego, wywłaszczeni przez wojnę; ich ojcowizna znalazła się w sowieckim imperium, obejścia zostały spalone. A żyć przecież trzeba, zwłaszcza po tak wielkiej tragedii.
Bywało, że najbliższymi sąsiadami zasiedlających Śląsk i Pomorze Polaków byli jeszcze Niemcy, czekający na wywózkę na zachód, niekoniecznie do amerykańskiej lub brytyjskiej strefy okupacyjnej. Takie sąsiedztwo to dopiero musiało być przeżycie. Wielu poniewierało Niemcami, okradało ich, poniżało, szukając rewanżu za wojenne krzywdy i traumy. Nieludzkie to, lecz psychologicznie zrozumiałe. Ale inni dostrzegali w Niemcach ludzi skrzywdzonych, żyjących w strachu przed wywiezieniem, a nawet w lęku o życie; w końcu przez kilka ładnych powojennych lat słowo „Niemiec” pisało się „niemiec”, oprócz sprawiedliwości liczyła się pierwotna zemsta.
Lecz nawet wówczas, gdy wszyscy Niemcy (prawie wszyscy) poszli już za Odrę, a na „pradawnych ziemiach piastowskich” rządzili polscy komunistyczni sekretarze i co oficjalne przemówienie coraz mocniej zapewniali, że to wszystko nasze po kres czasu, niewielu im wierzyło. Jeśli w chałupie walił się dach, niech się wali, bo naprawia się tylko własne. Jeśli brakuje opału na zimę, można palić deskami zerwanymi z podłogi w nieużywanym pokoju. Przykład szedł z góry: cudem ocalałe, niezasiedlone poniemieckie domy (często były to całe kwartały miast) rozbierano cegła po cegle i wieziono na wschód, bo „cały naród buduje swoją stolicę”, a cegły były w Warszawie na wagę złota.
Tyle że mijały lata i przyszło trzecie pokolenie, dla którego zachód i północ Polski były po prostu ziemią rodzinną, a nie tymczasowością, którą w innych rejonach trudno pojąć. Jako dzieci bawili się na poniemieckich, nieczynnych cmentarzach, grali czaszkami w piłkę, a nagrobnym aniołkom obtłukiwali skrzydła. Lecz dorośli i nagle okazało się, że mają w rękach wielkie, już wspólne, niemiecko-polskie dziedzictwo. Remontowali domy, restaurowali dwory i leśniczówki, pielili zarosłe chwastem i krzakami alejki w dawnych parkach. Nawet oleodruki z aniołkami pilnującymi jasnowłosych pacholąt, tak szpetne, że aż piękne, znalazły swoich miłośników i kolekcjonerów.
O tym wszystkim jest właśnie książka „Poniemieckie”. Zdaje się, że jej główne nuty to delikatność, subtelność i czułość. Karolina Kuszyk po prostu uznała, że warto wiedzieć, gdzie się mieszka, odkryć na nowo dzieje małej ojczyny, zwłaszcza że Odra i Nysa to już żadna linia graniczna, lecz średniej wielkości rzeki przepływające przez Unię Europejską. Warto wiedzieć, do kogo należały nasze porcelanowa cukiernica, filiżanka, srebrna łyżeczka. Z taką wiedzą nie stanie się obca, tylko nasza jeszcze bardziej.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.