Jak wybierasz kamień, nie możesz go zmarnować, bo drugi taki się nie pojawi – mówi rzeźbiarka Barbara Falender, która uważa, że dożyć pewnego wieku i zaprzestać swojej twórczości, to wielka porażka. Ona wciąż tworzy. Każdego ranka wstaje i bierze się do pracy.
Spotykamy się w jej pracowni na warszawskiej Starówce. Kamienica stoi przy ulicy prowadzącej nad Wisłę. Rzeka płynęła też nieopodal jej domu rodzinnego we Wrocławiu. – Wszyscy lądowali w poniemieckich mieszkaniach, w których zastawali przedmioty po poprzednich lokatorach, od mebli po łyżeczki. Nikt z sąsiadów nie był stamtąd. To nie było też miejsce moich rodziców. Wrocław, w którym się urodziłam, dał mi poczucie rzetelności, bo wszystko, czego dotykałam w tym mieście jako dziecko, przetrwało do dziś. Barierka nad Odrą, przez którą mogłam pochylać się wtedy, pozostała ta sama, schodki prowadzące do rzeki są te same, mój dom, jaki był, taki jest nadal. Gdybym umiała pisać, mogłabym opisać każdy szczegół. Nie umiem pisać, ale wszystkiego dotykam, a kiedy dotykam czegoś, czego już kiedyś dotknęłam, niebywale mnie to wzrusza – opowiada rzeźbiarka Barbara Falender. Zaraz za domem znajdowało się duże podwórze, w którego głębi wyrastała willa z imponującymi schodami. Jak mówi, to miejsce stało się zaczynem jej twórczości. Jako mała dziewczynka zapuściła się tam kiedyś, podeszła do drzwi domu i na supraporcie dostrzegła twarz dziewczyny z diademem na głowie. – Zobaczyłam piękno, jakiego nie widziałam wcześniej – wspomina. Po Niemcach pozostały też ogrody. – Jadłam posadzone przez nich winogrona, czereśnie i papierówki. Miałam poczucie rajskiego dzieciństwa.
W małym pokoju w domu rodzinnym było czarne, poniemieckie ebonitowe radyjko. Stawała przed nim, słuchała muzyki i dyrygowała. Ojciec zaprowadził ją na egzamin do szkoły muzycznej. – Gdy go zdałam, pojechał do Legnicy, żeby kupić pianino, a wrócił z fortepianem, chociaż w naszym mieszkaniu były tylko trzy małe pokoje i czwórka dzieci. Fortepian stanął w tzw. pokoju stołowym, którego okna na szczęście wychodziły na ulicę. Grałam, podczas gdy na podwórku dzieci bawiły się na trzepaku, jeździły na rowerkach, wspinały się na drzewa. Dzięki szkole muzycznej wyrobiłam w sobie niesamowite poczucie obowiązku – na lekcjach nie wolno było być nieprzygotowanym. Ja nie leciałam na to podwórko, bo nawet nie miałam kiedy. I jakoś byłam inna. Ale lubiłam rysować. Ukończyłam podstawową szkołę muzyczną i zdecydowałam, że idę do Liceum Sztuk Plastycznych, bo od jednego z nauczycieli usłyszałam, że jest taka szkoła, gdzie są dzieci, które lubią rysować. Moją najlepszą w życiu decyzję podjęłam, kiedy miałam 13 lat – opowiada.
Cały tekst znajdziecie w najnowszym wydaniu magazynu „Vogue Polska Living”. Do kupienia w salonach prasowych i online z wygodną dostawą do domu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.