
Reżyser Sean Baker przejdzie do historii jako zdobywca czterech Oscarów za ten sam film (wcześniej ta sztuka udała się tylko Waltowi Disneyowi). „Anorę” wyprodukował, wyreżyserował, napisał scenariusz i zmontował. Statuetkę otrzymała także odtwórczyni tytułowej roli Mikey Madison. Choć uwielbiam ten film, w kontekście wojny w Ukrainie ten wybór budzi mój wewnętrzny sprzeciw.
Jurij Borisow otrzymał nominację do Oscara za najlepszą rolę drugoplanową w „Anorze”. Statuetka ostatecznie powędrowała do Kierana Culkina za „Prawdziwy ból”, ale rosyjski aktor pokazał się na gali. Zanim dostał rolę u Seana Bakera, grywał w propagandowych filmikach kręconych przez Kreml. Uważa się go za zwolennika Władimira Putina. Od inwazji na Ukrainę wiele światowych wydarzeń, nie tylko ze świata kultury, bojkotuje Rosjan. Oscarowy czerwony dywan okazał się niechlubnym wyjątkiem. Podczas gdy część gości ceremonii solidaryzowała się z owładniętym wojną krajem (aktorka Daryl Hannah powiedziała ze sceny „Slava Ukraini”, a scenarzysta „Konklawe” Peter Straughan pojawił się na scenie z przypinką ukraińskiej flagi w klapie marynarki), twórcy „Anory” wykorzystali swoje pięć minut, by złożyć hołd pracownikom seksualnym.
„Anora” to świetny film, ale czy wobec wojny w Ukrainie powinniśmy dać się porwać rosyjskości?
„Anora”, zrealizowana z brawurą, humorem i werwą godną młodego Quentina Tarantino, opowiada o tytułowej Ani, tancerce erotycznej, która trafia na dobrego – do czasu – klienta – rozpuszczonego syna rosyjskiego oligarchy dysponującego nieograniczonym budżetem. Oczarowany magnetyczną mieszkanką Brighton Beach Ivan (Mark Eydelshteyn) proponuje jej kontrakt na wyłączność, małżeństwo, dostatnie życie. Transakcyjna relacja w miejsce romantycznej miłości zdaje się współczesnemu Kopciuszkowi odpowiadać. Ale życie to nie bajka, więc mąż marnotrawny szybko zostawi Ani na pastwę zbirów swojego ojca. Ani i zbirów łączy marzenie o potędze, pieniądzach i władzy, jakie posiadają rodzice Ivana. Te dobra nie przypadną im jednak ostatecznie w udziale. Bohaterowie nie wyśnią swojego amerykańskiego snu. Pozostaną pracownikami najemnymi zdanymi na łaskę i niełaskę bogaczy. Dlatego Ani ostatecznie bliżej do Igora (Borisow) niż do Ivana. Ale czy zechce związać się z kimś skazanym na los podobny do jej własnego? Czy jednak sięgnie aspiracjami wyżej? Za wszelką cenę i ryzykując wszystko?
Sean Baker już w „Mandarynce” i „The Florida Project” poruszał temat nierówności społecznych, w „Anorze” znów pokazuje bezlitosne oblicze Ameryki. Choć moskiewscy oligarchowie też zostali obsadzeni w rolach czarnych charakterów, w filmie można dopatrzyć się apoteozy rosyjskości z jej stereotypowymi fantazją, rozmachem, wolą przetrwania. Prowadzący oscarową galę Conan O’Brien skomentował ze sceny, że chcemy zobaczyć film, w którym ktoś „przeciwstawia się silnemu Rosjaninowi”. Choć Ani bije, kopie i pluje, ostatecznie w „Anorze” wcale nie wygrywa. Czy zwycięstwo filmu należy więc uznać za tone deaf? Oczywiście, decyzja o wygranej zapadła na długo przed spotkaniem Donalda Trumpa z Wołodymyrem Zełenskim w Białym Domu, które prawdopodobnie zmieni bieg historii. Ale Amerykanie zdają się nie rozumieć powagi sytuacji. Dzień po skandalicznym zachowaniu prezydenta Stanów Zjednoczonych „Saturday Night Live” wypuścił skecz pokazujący Elona Muska jako prawdziwego przywódcę Ameryki uczestniczącego w rozmowie z ukraińskim prezydentem. Śmiech przez łzy?
Szkoda, że Oscara nie wygrał „The Brutalist”
A skoro o dekonstrukcji amerykańskiego snu mowa, o wiele lepiej z tego zadania wywiązuje się „The Brutalist”. Typowany na oscarowego faworyta film Brady’ego Corbeta zgarnął ostatecznie trzy nagrody – za główną rolę dla Adriana Brody’ego, za zdjęcia i za ścieżkę dźwiękową. Imigrant László Toth, który przeżył obóz w Buchenwaldzie, przybywa do Stanów Zjednoczonych, by uciec od tragicznej przeszłości. Traumy nie da się jednak przepracować. A na pewno nie w kraju, który wcale nie wita obcych z otwartymi ramionami. Spełnionym amerykańskim snem zdaje się żyć zleceniodawca Totha, który zamawia u niego projekt monumentalnego budynku. Ale Harrison Lee Van Buren (Guy Pearce) także skrywa mroczne sekrety, a mania wielkości ostatecznie doprowadzi go do upadku. Obłęd, w który obaj popadają, pokazuje, jak łatwo uwierzyć w ułudę potęgi. W obliczu polikryzysów, z jakimi mierzy się świat, film o pamięci, która niszczy i buduje, zdawałaby się bardziej trafiającym w swój czas wyborem.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.