Debiutancka powieść Patricii Lockwood „Nikt o tym nie mówi” zdobyła większość liczących się nagród literackich, w tym Dylan Thomas Prize, nominowano ją także do Bookera. Poetka, eseistka i pisarka analizuje wpływ, jaki „portal” – platforma społecznościowa – ma na nasze życie. Sama zasłynęła błyskotliwymi aforyzmami publikowanymi na Twitterze. – Gdy otwieram „portal”, najpierw unoszę się lekko jak jesienny liść na wietrze, a potem opadam w niekończącą się otchłań. Łatwo stracić kontakt z rzeczywistością – tłumaczy pisarka.
Cieszysz się, że twoja powieść ukazuje się po polsku?
Tak, jestem podekscytowana! Moje wspomnienia [„Priestdaddy” – przyp. red.] nie zostały przetłumaczone na zbyt wiele języków, więc popularność powieści mnie zaskoczyła. Zwłaszcza że ustalenia z wydawcami z różnych krajów były dokonywane w trakcie pandemii, a więc przez e-mail czy Zooma. To wszystko wydawało się wtedy trochę nierealne. Dopiero gdy biorę książkę do ręki, mam dowód, że to wydarzyło się naprawdę.
Twoja książka bazuje na własnym, często hermetycznym języku, ale przecież nie znasz np. polskiego – czy chciałaś jakoś sprawować pieczę nad tłumaczeniami?
Nie, lubię ten element tajemnicy. Chciałabym, żeby tłumacze mieli sporą dozę wolności. Na szczęście rzadko zgłaszali się do mnie z pytaniami. Wydaje mi się ciekawe, że każda kolejna wersja językowa odbiega trochę od oryginału – odzwierciedla język, jakim posługują się internauci w danym kraju. Przecież w każdym społeczeństwie co innego bawi, co innego staje się memem czy wiralem. Marzą mi się też swoiste „edycje” książki, w których autorzy lokalni poddawaliby analizie lokalne obiegi informacji.
W Polsce na pewno wyglądałoby to inaczej – Twitter, o którym piszesz, jest raczej zarezerwowany dla publicystyki i polityki, treści związane ze stylem życia znajdujemy na Facebooku, Instagramie, TikToku.
A czy jest jakaś przestrzeń kreatywności w mediach społecznościowych?
Tak, ale nie na Twitterze. Branża kreatywna wybiera inne platformy. Ale wiem, że ty zaczęłaś właśnie od Twittera.
Tak, tam rodziła się moja kreatywność, bo nie było zdjęć ani filmów, tylko słowa. Najpierw tworzyłam więc krótkie komentarze, a potem zaczęłam opisywać sposób funkcjonowania ludzi na Twitterze. Sposób, w jaki komentują, gromadzą się wokół żarciku czy mema. Chciałam uchwycić ten moment w czasie. Gdy ludzie będą o tym czytać w przyszłości, to będzie reprezentowało ten konkretny moment historii. Ale niech nie myślą o tym w kategoriach reliktu, tylko żywego doświadczenia.
To ambiwalentne, bo przecież media społecznościowe natychmiast reagują na wydarzenia, dzieją się w czasie rzeczywistym. Gdy zamykasz ten świat w powieści, dajesz mu trwałe fundamenty. Czy godzenie tych światów i języków – Twitter jest przecież oszczędny i lakoniczny – przyszło ci z trudem?
Właściwie nie, bo zaczynałam jako poetka, więc lapidarność weszła mi w krew. Używałam też języka endemicznego dla Twittera, który przypomina trochę haiku. Lubię pracować w pewnych ramach. Lubię te ograniczenia. Wyzwaniem kreatywnym jest mieszczenie się w nich, a jednocześnie wykraczanie poza nie wyobraźnią. Gromadziłam te „małe momenty języka”, jak je nazywam. Gdy miałam je na podorędziu, z czasem musiała powstać książka.
Na Twitterze wciąż scrollujesz – to się nigdy nie kończy, zawsze jest jeszcze jedna rzecz, którą musisz zobaczyć. Więc właściwie pisać też możesz bez końca. Jedyne, z czym miałam problem, to kiedy powiedzieć sobie „dość”.
Tak, bo przecież media społecznościowe właśnie tak działają – zaczyna się w nich tonąć. Miałaś kiedyś moment przesytu?
Tak, straciłam poczucie równowagi. To sprawiało, że czułam się niemal fizycznie chora. Tonęłam. Sporo rozmawiam z ludźmi o doświadczeniu internetu. Ja widzę to uczucie jako powolne spadanie. Gdy otwieram „portal”, jak nazywam internet, najpierw unoszę się jak jesienny liść na wietrze, a potem opadam w niekończącą się otchłań.
Jeśli robisz to za długo, tracisz kontakt z rzeczywistością. I ze sobą. Czujesz się jak przedmiot niesiony przez coś silniejszego niż ty sam. Przedmiot, który nie ma kontroli nad tym, co się z nim dzieje. Wielu ludzi ta utrata kontroli przeraża – czują, że wydarzenia ich niosą, a oni nie mają sprawczości. Najważniejsze w korzystaniu z internetu jest więc to zachowywanie albo odzyskiwanie świadomości. A jednym ze sposobów, tym, który ja wypróbowałam, jest pisanie o tym. To czyni wieczne scrollowanie wartościowym.
Czy uznanie, z jakim spotkała się twoja książka, świadczy o tym, że media społecznościowe, to, co się w nich dzieje, urosło do rangi sztuki?
Mam nadzieję, że nie! Nie chciałabym, żeby moja książka była jak martwy pomnik. To raczej kolejny etap analizy mediów – przecież piszemy powieści o magazynach, o radiu, o telewizji. To niesamowicie silne narzędzia. To, że wokół tego tworzymy sztukę, czyni nas ludźmi. I że nie uznajemy ich za przezroczyste. Rozumiemy, że samo medium jest przekazem.
Zdziwiło cię pozytywne przyjęcie książki?
Tak, bo moją ambicją było zawsze pozostać literatką, która pisze rzeczy niemające szans na nagrody (śmiech). Ale jeśli robisz to naprawdę długo, ludzie zaczynają szanować twoją konsekwencję i za nią dają ci nagrodę. A tak na poważnie, mam poczucie, że przelałam na papier to, o czym wiele osób akurat myślało. Książka trafiła na swój moment. To dowód naszego wspólnego przeżywania. Znak czasów.
Denerwuje mnie, gdy dobre książki porównuje się do klasyków. W recenzji twojej powieści przywołuje się Virginię Woolf, Jamesa Joyce’a, Jane Austen – same tuzy literatury. Jak się z tym czujesz?
Bawi mnie to, bo nie wiem, jak można jednocześnie pisać jak Woolf, Joyce i Austen. Wydaje mi się, że z wymienionymi pisarzami łączą mnie chęć przełamywania formy, ambicja krytyki społecznej, reakcji na zmiany społeczne.
Ale tak naprawdę nie wiem, z czego składa się moja książka. To suma różnych głosów, nie wszystkich uświadomionych. Niby wiem, kto mnie inspiruje, choćby Karol Dickens, ale jest tu wiele ukrytych nawiązań do o wiele gorszych powieści, których lektury pewnie się wstydzę. Jakiegoś romansidła czy sagi o smokach, które czytałam pod ławką w ósmej klasie. Coś, czego właściwie nie powinnam była czytać, ale miałam obsesję na tym punkcie.
Twój własny kultowy kanon…
Tak! Przypominam sobie chociażby książkę o dojrzewaniu, którą mama położyła mi na półkę. Te opowieści o dziewczynach dostających okresu, brudzącego ich białe majtki w kościele… To na pewno mocno na mnie oddziaływało.
Wierzysz w postmodernizm?
Nigdy nie uważałam się za postmodernistkę. Raczej modernistkę, zwłaszcza w poezji. Ale wiem, że postmodernizm wciąż się podoba, dlatego że na jego przykładzie można obserwować, że forma się wygina, ale nie psuje. Nie udało się zupełnie złamać formy, by stworzyć coś nowego. Pozostały gatunki powieści, opowiadań, wierszy. Ale wiadomo, że te momenty eksperymentu są istotne.
Inaczej podchodzisz do pisania poezji i prozy?
Pisząc powieść, czuję się o wiele gorzej. Poezja to eter, narkotyk, coś, co nam dał Bóg. Powieść to działanie wbrew mojej naturze, ale ostatecznie powstaje coś podobnego do poezji. Każdy z fragmentów książki kończy się puentą, trochę jak dowcip czy haiku. Tak to chciałam skonstruować. Nie tylko pisać o tym, co się dzieje, ale uczynić samo pisanie przedmiotem pisania.
Dużo się śmiejesz?
Cały czas. Opowiadam dowcipy, których nie powinnam. I się z nich śmieję. Czasami muszę dawać rozmówcy sygnał, że też powinien się zaśmiać… To wszystko bierze się z domu. Dorastałam w chaotycznej rodzinie. Dużo się śmialiśmy, mieliśmy własny język, który nas łączył. Gdy dowcip do ciebie przychodzi, przychodzi nagle, ledwo możesz go dotknąć. Tu nie ma czasu na próby. Do mnie żarty przychodzą szybko, więc dlaczego miałabym z nich rezygnować przy pisaniu?
Kiedyś myślałam o sobie jako o poważnej pisarce, którą interesują tylko oceany i drzewa, ale to nieprawda. Zagłębiam się w różne części siebie, nie tylko te podniosłe.
Żarty to oczywiście także reakcja na stres – tak wyraża się moja neurotyczna osobowość. Ten mechanizm obronny wypracowałam w domu, gdzie dużo było agresji, krzyków, złości. Sposobem na to, by zmierzyć się z tą burzą, był śmiech.
Czuję się często jak klown. I mam poczucie, że rola klowna wymaga poświęcenia. Choćby na imprezie, na której na początku nikt się dobrze nie bawi. Klown robi z siebie idiotę, nagle wszyscy zaczynają się z niego śmiać i jednoczą się wokół tego doświadczenia. To jest możliwe i w życiu, i w literaturze. Gdy piszę coś śmiesznego i gromadzę wokół tego czytelników, tworzę społeczność.
Ale nie wiem, jak to jest naprawdę odbierane. Może ludzie wcale nie chcą, żeby klown przychodził na imprezę? Ale dla mnie to jest ważne. I doceniam ludzi, którzy sprawiają, że inni czują się dobrze.
Co masz dalej w planach?
Piszę opowiadania na trzy, cztery, pięć stron. I wiesz co, nigdy nie było mi tak trudno. Z dużo większą łatwością przychodzi mi wymyślanie aforyzmów. Lubię stawiać przed sobą zadania niemal niemożliwe do wykonania. Czasem czuję, że nic się nie dzieje. Jakbym mierzyła się ze skałą. Przez sześć godzin piszę dwa zdania, a nazajutrz słowa galopują, a ja wsiadam na tego konia i narracja mnie niesie z miejsca na miejsce. To jest specyfika opowiadań, tego doświadczenia nie mam przy poezji. Ale dlaczego miałabym z łatwością jeździć konno w literaturze, skoro nie potrafię tego robić w życiu?
Ale nie ma innej drogi? Pisanie jest dla ciebie koniecznością?
Tak, zdecydowanie. Dużo o tym myślałam. Bywały momenty w moim życiu, gdy nie pisałam. Te przerwy były szczęśliwym czasem. Budziłam się rano, szłam na plażę, pozwalałam opływać się falom. Chciałabym do tego wrócić. Ale potem zawsze i tak zastaniesz mnie z notatnikiem, białą kartką albo pustym ekranem. Nie wiem dlaczego. Pisanie to chyba po prostu nieodłączna część mnie. Nie wybrałam pisania, ono we mnie już było. To mój sposób radzenia sobie z rzeczywistością, moje przedłużenie. Nie potrafiłabym przestać. To wspaniale, ale determinujące. To, co robisz, cię determinuje. Takie słodko-gorzkie doświadczenie. Czasami zadajesz sobie pytanie, czy ten galop jest tego wart. Ale nawet jeśli nie, zawsze do niego wracasz.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.