Finał „Gry o Tron” podzielił fanów, debiut platform Apple TV+ i Disney+ zaburzył równowagę między Netflixem, HBO GO a Amazonem, a my coraz chętniej oglądaliśmy miniseriale. Z kilkoma serialami przyszło się pożegnać, ale mają zapewnione miejsce w historii telewizji. Sprawdzamy, które seriale rozbudziły nasze nadzieje, które utrzymały poziom, a które zaskoczyły.
Dobre debiuty
„The Morning Show” Jaya Carsona i Kerry Ehrin miał przekonać widzów do wykupienia subskrypcji Apple TV+. Dlatego na ekranie w roli przyjaciółek i rywalek spotkały się dwie wielkie gwiazdy – Jennifer Aniston (w pierwszej telewizyjnej roli po „Przyjaciołach”) i Reese Witherspoon (świeżo po „Wielkich kłamstewkach”). Grają dziennikarki telewizyjne, które w erze po #MeToo, ale i w dobie fake newsów, populizmu i masowej rozrywki muszą odpowiedzieć sobie na pytanie, czy można jeszcze uczciwie przekazywać informacje. Fundamentalna kwestia, czy jest możliwa prawda bez percepcji, stawiana jest w błyskotliwym scenariuszu co krok. Definitywna odpowiedź w pierwszym sezonie nie pada. Czekamy na drugi.
W „Roku za rokiem” Russela T. Davisa (HBO) jest jak u Hitchcocka – w pierwszym odcinku oglądamy, jak Donald Trump posyła rakiety na Chiny. A potem napięcie rośnie. Tę dystopię o dojściu do władzy populistów, kryzysie uchodźczym i segregacji społecznej ogląda się właściwie jak aktualny program informacyjny. Kameralna opowieść o rodzinie uwikłanej w wielką historię to przestroga – to, co się dzieje dzisiaj to dopiero początek. Rodzeństwo Lyonsów z Manchesteru (każdy wybrał inny model życia) zostaje skonfrontowane z kataklizmem. Czy uda im się pozostać wiernymi wartościom? Czy pozostaną solidarni wobec siebie nawzajem? I wreszcie, czy uda im się przeżyć w niedalekiej, bardzo złowrogiej przyszłości?
„Shrill” Lindy West (Hulu) powróci z drugim sezonem już 24 stycznia. To świetny pretekst, żeby powtórzyć pierwszą odsłonę tej komedii albo nadrobić zaległości. Produkcja Lorne’a Michaelsa, twórcy „SNL7”, oraz Elizabeth Banks, zrealizowana na podstawie wspomnień Lindy West z 2016 r., z Aidy Bryant, gwiazdą „Saturday Night Live”, w roli głównej, przełamuje stereotypy na temat osób z nadwagą. Annie przeprasza, że żyje – na przejściu dla pieszych przepuszcza przodem samochód, pozwala chłopakowi, z którym sypia, wyprowadzać ją tylnymi drzwiami, żeby współlokatorzy nie widzieli, a gburowatego szefa nieskutecznie prosi, żeby wreszcie opublikował jej artykuł. Jest grzeczna, miła i uniżona, bo wydaje jej się, że taką być musi. „Kobieta, która chce zmienić swoje życie, ale nie ciało”, znajdzie jednak w sobie siłę do tego, żeby się zbuntować. A grzeczne dziewczynki na całym świecie, niezależnie od rozmiaru, poczują, że naprawdę mogą wreszcie wykrzyczeć swoje „nie”.
O „The Mandalorian” Jona Favreau warto wspomnieć co najmniej z trzech powodów. Serial platformy Disneya, która zachwiała równowagą sił między istniejącymi dotychczas serwisami streamingowymi, zdetronizował „Stranger Things” w kategorii produkcji najbardziej in demand (100 mln osób zadeklarowało, że chce „Mandaloriana” zobaczyć). Z powodzeniem udało się też telewizyjnej opowieści o najemniku z odległej galaktyki (w roli tytułowej – Pedro Pascal z „Narcos”) podsycić zainteresowanie ostatnią częścią kinowych „Gwiezdnych wojen”. Ale największym sukcesem jest wykreowanie najsłodszej postaci serialowej wszech czasów – Baby Yoda doczekała się już memów, parodii i zabawek. To najlepiej świadczy o nieustającym wpływie uniwersum George’a Lucasa na popkulturę.
Na przebój końca roku, następcę „Gry o Tron” i polski triumf w Hollywood zapowiadano „Wiedźmina” Lauren S. Hissrich. Niestety netflixowej produkcji bliżej do „Korony królów” niż ekranizacji sagi George’a R.R. Martina. I nie zawinił wcale świat wykreowany na kartach powieści Andrzeja Sapkowskiego o Geralcie z Rivii. Brak scenariusza, drewniane aktorstwo, efekty specjalne jak z filmu klasy B – „Wiedźmin” nie spełnił oczekiwań widzów. Ale sukces komercyjny już odniósł – tylu billboardów jednego serialu dawno w Warszawie nie widziano, 20 grudnia, w dniu premiery, Netflix niemal się zawiesił i choć przeważają głosy krytyki, o produkcji się rozmawia.
Konsekwentne kontynuacje
Miał powstać tylko jeden sezon „Fleabag” autorstwa Phoebe Waller-Bridge (Amazon). Ba, nikt nie spodziewał się, że debiutancki sezon ekscentrycznego serialu, który trudno przypisać do konkretnego gatunku, wykroczy popularnością poza niszę. O jego sile świadczyło to, że jego twórczyni trafiła na okładkę amerykańskiego „Vogue’a”, dostała drugi serial – „Obsesję Eve” i scenariusz Bonda do przepisania. Waller-Bridge mogła nie udźwignąć kultu, którym otoczono „Fleabag”. Ale zamiast się poddać, napisała drugi sezon jeszcze lepszy od pierwszego, osiągając jeden z największych sukcesów w telewizji ostatnich lat. Udało jej się tym samym stworzyć kolejne motywy, które na stałe weszły do popkultury – postać Gorącego Księdza (Andrew Scott), czarny kombinezon głównej bohaterki i najbardziej szczerą rozmowę o poronieniu w historii telewizji.
Z „Sukcesji” Jesse’ego Armstronga (HBO) dowiadujemy się, jak żyje ten najbogatszy jeden procent ludzkości. Nie jest to jednak naiwna fantazja na temat krezusów obwieszonych złotem, latających prywatnymi odrzutowcami i zaprzyjaźnionych z koronowanymi głowami. To sterylna, wykalkulowana, ale nabrzmiała od emocji opowieść o gierkach na szczytach władzy. Wypełni lukę po „Grze o Tron” i „House of Cards”, przypomni też o „Wall Street” i „Wilku z Wall Street”. Ale w naszych czasach chciwość już nie jest dobra, więc rodzeństwo Royów, walczące o schedę po ojcu, nie jest ani godne podziwu, ani szczęśliwe.
Słodko-gorzki seans „Lepszego życia” Pameli Adlon (HBO) można zacząć od aktualnego sezonu albo cofnąć się o dwa lata wstecz, żeby lepiej poznać Sam i jej trzy córki. Aktorka i pomysłodawczyni serialu, Pamela Adlon opowiada trochę o sobie – niedocenianej aktorce w średnim wieku, która nie ma szczęścia do mężczyzn, ale za to rękę do dzieci. Chociaż nie jest ideałem, a może właśnie dlatego – jej relacja z córkami może posłużyć za instrukcję obsługi dla współczesnych rodziców, dla których najważniejsza jest szczerość.
W trzecim sezonie „The Crown” Petera Morgana (Netflix) zmienili się odtwórcy głównych ról. Olivia Colman zastąpiła Claire Foy w roli Elżbiety II, Tobias Menzies zagrał księcia Filipa (wcześniej Matt Smith), a Helena Bonham-Carter pojawiła się w miejsce Vanessy Kirby jako Małgorzata. Zdaniem wielu zmiana aktorów poprawiła jakość serialu, a odcinek „Aberfan” o tragedii w górniczym miasteczku to jeden z najlepszych kawałków telewizji tego roku. W obliczu choroby księcia Filipa, który kilka dni temu znalazł się w szpitalu, opowieść o brytyjskiej rodzinie królewskiej ogląda się z jeszcze większą empatią. Pokazać skostniałą monarchię tak, żeby wywoływała emocje tak żywe jak bohaterowie ulubionej telenoweli – to prawdziwa telewizyjna sztuka.
„Pose” Ryana Murphy’ego (Netflix) w drugim sezonie mierzy się z tematem AIDS. Choroba zaważy na życiu każdego z bohaterów serialu o scenie vogue’ingowej lat 80. w Nowym Jorku. Nie będzie jednak pozbawione radości – w końcu mają siebie, rodzinę z wyboru, taniec i spektakularne stroje.
„Stranger Things” braci Dufferów to najchętniej oglądany program oryginalny Netflixa. Chociaż trzeci sezon domknął wiele wątków, widzowie wciąż mają apetyt na więcej, więc Nastka i jej kumple powrócą w 2020 r., by znów uratować świat. Czy nostalgia za niewinnością lat 80. wreszcie się wyczerpie? Nic na to nie wskazuje.
Wielkie finały
„Gra o Tron” Davida Benioffa i D.B. Weissa (HBO) nie mogła zakończyć się dobrze. Ani tak żeby finał spodobał się wszystkim fanom. Po ośmiu sezonach pozostało tylko kilku graczy. Daenerys musiała upaść równie boleśnie, jak wzleciała, Jon Snow, choć predestynowany do tronu, musiał wrócić w miejsce, które kocha najbardziej, Arya musiała udać się w podróż w nieznane, a Sansa założyć koronę. Prawdziwym zwycięzcą okazał się Bran, nowy władca Westeros. I oczywiście Benioff, Weiss i HBO, którym udało się stworzyć i utrzymać legendę. Do ostatniej sceny.
„Veep” Armando Iannucciego (HBO), serial opowiadający o władzy zakończył się po siedmiu sezonach. Selina Meyer (wielokrotna laureatka nagród Emmy Julia Louis-Dreyfus), okryta niesławą prezydentka Stanów Zjednoczonych, otaczała się doradcami, pochlebcami i współpracownikami, równie bezwzględnymi jak ona sama. Armando Iannucci zaczął pisać serial na długo przed wyborem Donalda Trumpa. Tym bardziej proroczo wybrzmiewają puste slogany i nieświadomie przenikliwe komentarze Meyer – bezmyślnej, ale sprytnej, cynicznej i narcystycznej. „Ameryka schodzi na psy, a Amerykanie są głupsi, niż ustawa przewiduje” – mówi w zwiastunie.
„Catastrophe” Sharon Horgan i Roba Delaneya (HBO) to jeden z seriali tylko dla dorosłych. Przez cztery sezony oglądaliśmy na ekranie alkohol, seks i brudne pieluchy. W konkursie na serial najbliższy życiu „Catastrophe” zdecydowanie zasłużyłby na wyróżnienie. Irlandka Sharon (w tej roli współtwórczyni scenariusza Sharon Horgan) i Amerykanin Rob (Rob Delaney) spędzają ze sobą kilka nocy w Londynie. Nie planują ani małżeństwa, ani domu, ani dzieci. Ale gdy okazuje, że Sharon jest w ciąży, na przekór wszystkiemu – różnicom charakterów, kontynentów i potrzeb – próbują stworzyć rodzinę. „Catastrophe” pokazuje krajobraz po bitwie, dalszy ciąg po napisach końcowych, prawdę na temat tego, czy można „żyć długo i szczęśliwie”. Z rozbrajającą szczerością, rozdzierającym bólem i rozbuchanym humorem.
„Orange Is the New Black” to jeden z największych i najstarszych przebojów Netflixa. Z więźniarkami osadzonymi w Litchfield Penitentiary pożegnaliśmy się po siedmiu sezonach. Ale czy po wyjściu na wolność czeka ich lepsza przyszłość? Jenji Kohan („Trawka”) udało się stworzyć jeden z najbardziej feministycznych seriali ostatnich lat. Kto by pomyślał, że można się utożsamić z kobietami za kratami?
Mocne miniseriale
Poza wschodnią Europą mało kto wie, co tak naprawdę wydarzyło się 26 kwietnia 1986 r. w elektrowni atomowej w byłym ZSRR. To zmieniło się za sprawą „Czarnobyla” Craiga Mazina (HBO), jednego z najlepszych w historii seriali o prawdziwych wydarzeniach. Opowiadając o intrygach, przekłamaniach i tuszowaniu prawdy, scenarzyści dają do zrozumienia, że instytucje zdeprawowane przez system sprawiają, że ludzie za nimi stojący przestają traktować innych jak ludzi. Zdehumanizowane procedury to prawdziwa przyczyna nieszczęścia. Wejść w mroczny świat Czarnobyla pomagają wiernie odtworzone kostiumy, realistyczna scenografia i przydymione zdjęcia.
„Niewiarygodne” Susanny Grant (Netflix) też opiera się na prawdziwej historii. Zaczęło się od reportażu „An Unbelievable Story of Rape” T. Christiana Millera i Kena Armstronga z 2015 r. o seryjnym gwałcicielu, który długo unikał wymiaru sprawiedliwości. Na ekranie oglądamy ofiarę napaści, nastoletnią Kaitlyn Dever, której historię policja, sąd i wszyscy, którzy powinni być po jej stronie, uznają za „niewiarygodną”. Serial na miarę epoki #MeToo stawia fundamentalne pytanie o to, kogo słuchamy, a kogo dyskredytujemy i dlaczego. Warto zobaczyć choćby dla duetu policjantek Merritt Wever (świetna też w „Historii małżeńskiej”) i Toni Collette, które jako jedyne chcą słuchać Marie.
„Jak nas widzą” Avy DuVernay (Netflix) z „Niewiarygodnym” łączy temat działania wymiaru (nie)sprawiedliwości. W 1989 r. w nowojorskim Central Parku zgwałcono białą biegaczkę. O przestępstwo oskarżono pięciu czarnych chłopaków, najmłodszy z nich nie miał nawet 15 lat. Reżyserka „Selmy” opowiada o tym, że ich kolor skóry w oczach ławy przysięgłych uczynił ich winnymi. Sprawa przypomniana 30 lat później pokazuje, że w Ameryce rasizm wciąż ma się dobrze.
(Nie) tylko dla nastolatków
„Derry Girls” Lisy McGee (Netflix) to nie „Beverly Hills, 90210”. Nikt się tu dobrze nie ubiera, nikt się ładnie nie wysławia, nikt nie czeka na wielką miłość. Bo dzieciaki z Irlandii Północnej, żyjące w cieniu nieustającego konfliktu zbrojnego z Wielką Brytanią, wiedzą, że są sprawy ważne i ważniejsze. Irlandzkie Derry AD 1992 do złudzenia przypomina średniej wielkości rodzime miasta z czasów dorastania dzisiejszych trzydziestolatków. Równie godna polecenia jak dwa sezony serialu jest ścieżka dźwiękowa pełna sentymentalnych wycieczek w przeszłość. Znalazło się tu miejsce dla The Cranberries, Kylie Minogue i Enigmy, a tematem przewodnim ostatnich odcinków jest Take That.
„Dickinson” (Apple TV+) o młodej Emily Dickinson Alena Smith napisała po narodzinach bliźniąt, czym udowodniła, że dla kobiet nie ma rzeczy niemożliwych, ani dla autorki scenariusza, ani jej bohaterki. Jedna z najwybitniejszych poetek wszech czasów dorastała w połowie XIX w. w amerykańskim Amherst. Jej ojciec był przeciwny temu, żeby publikowała wiersze, matka próbowała zaciągnąć córkę do kuchni, a siostra i brat, choć doceniali jej talent, jednocześnie uważali ją za odmieńca. Bratnią duszą Dickinson (w tej roli równie niewinna, co przekorna Hailee Steinfeld) jest przyjaciółka z dzieciństwa, Susie. I tu fabuła serialu zaczyna odbiegać od kanonu. Smith z narzeczonej brata czyni kochankę Dickinson, każe poetce brać opium na imprezie i wygłaszać manifesty feministyczne. Podczas gdy wiele filmów i seriali próbuje uwspółcześniać ikonicznych bohaterów na siłę, „Dickinson”, pozostając w zgodzie z dziedzictwem poetki (fragmenty jej wierszy pojawiają się w niemal każdej scenie, a także w tytułach odcinków), pokazuje, w jaki sposób XIX-wieczna autorka może być wzorem dla współczesnych nastolatek.
„Euforia” Sama Levinsona (HBO), szokująca jak 10 lat temu brytyjskie „Skins”, i równie ekstremalna emocjonalnie. Depresja, uzależnienie, złamane serce – problemy nastolatków zostały tu pokazane z pełną powagą ich przeżywania.
„The End of the F***ing World” (Netflix) Jonathana Entwistle’a uczyniła z młodych aktorów – Jessiki Barden i Alexa Lawthera – Bonnie i Clyde nowego milenium. Brutalny, dziwaczny, makabryczny – ten serial został pozbawiony ckliwości właściwej większości produkcji dla nastolatków. Co nie znaczy, że nie chwyta za serce. Wręcz przeciwnie, tak czystej pierwszej miłości dawno na ekranie nie oglądaliśmy.
„Sex Education” Laurie Nunn (Netflix) powróci z drugim sezonem 11 stycznia 2020 r. Otis Milburn (Asa Butterfield), syn seksuolożki (w tej roli obiekt pożądania chłopców wszystkich pokoleń, Gillian Anderson), znów będzie tłumaczyć swoim kumplom i koleżankom ze szkoły, jak robić fellatio, jak osiągnąć orgazm i, przede wszystkim, jak rozmawiać o uczuciach. Z racji tego, że w polskich szkołach edukacji seksualnej brakuje, seans serialu powinien być dla dzieciaków i ich rodziców obowiązkowy. Bezpruderyjny, czuły i dowcipny nie wywołuje chichotu zażenowania, tylko uśmiech zrozumienia – u nastolatków dlatego, że odwołuje się do ich doświadczeń, a u dorosłych, bo jeszcze pamiętają własne przerażająco piękne pierwsze razy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.