Nowa powieść Fannie Flagg, autorki „Smażonych zielonych pomidorów”, nadaje się do czytania w święta, bo to swego rodzaju opowieść wigilijna. W „Bożym Narodzeniu w Lost River” nikt się nie spieszy, wszyscy są dla siebie życzliwi, a słońce codziennie świeci.
Przyznaję, że najpierw obejrzałam, doskonały zresztą, film „Smażone zielone pomidory” ze świetnymi rolami Kathy Bates i Jessiki Tandy, a dopiero potem sięgnęłam po powieść Fannie Flagg, na podstawie której został nakręcony. Wzruszałam się i przed telewizorem, i nad książką.
Teraz znowu wzruszyłam się przez Flagg. Właśnie wyszedł polski przekład jej najnowszej powieści „Boże Narodzenie w Lost River”. W sam raz do czytania w święta, bo to swego rodzaju opowieść wigilijna. Trochę spojleruję: tym razem autorka oszczędza bohaterów, nawet tych złych, i nie przerabia ich na żeberka, najlepsze w całym stanie Georgia. Książka co prawda zaczyna się mrocznie, ale potem jest już tylko jaśniej.
Oswald T. Campbell od urodzenia, a żył już 52 lata, zawsze miał pod górkę. Gdy był niemowlęciem, matka podrzuciła go pod drzwi sierocińca w Chicago. A że do becika włożyła puszkę z pomidorową zupą Campbell, to wychowawcy takie dali mu nazwisko. Marzył, żeby być architektem, ale został tylko kreślarzem. Poszedł do wojska, ale był chorowity, więc wysłano go na rentę. Ożenił się, ale nie umiał być dobrym mężem, nie chciał mieć dzieci. Za to rozpił się i palił bez opamiętania. Mieszkał przez lata w wynajętym pokoju podrzędnego hotelu. Jedyną życzliwą mu osobą była eksmałżonka Helen. Kobiety jednak mają serce i cierpliwość.
Był początek listopada, a w Chicago szalała zamieć śnieżna, gdy Oswald wybrał się na kontrolne badania płuc. Usłyszał, że jego rozedma tak się rozwinęła, że właściwie jedną nogą jest już na tamtym świecie. Jeśli nie wyjedzie natychmiast do ciepłego, suchego i słonecznego miejsca, przed najbliższą Gwiazdką może znaleźć się w grobie również i drugą nogą.
Autorce musiało zrobić się żal bohatera, bo natychmiast po złowrogiej diagnozie, wysłała go do raju. Nie, nie uśmierciła go. Oswald wyjechał do Lost River, niewielkiej mieściny w Alabamie, liczącej ledwie kilkadziesiąt domów, gdzie słońce świeci i jest ciepło nawet w środku zimy. Budził się rano i nie mógł się nadziwić, że świat może być taki piękny, ludzie tacy uprzejmi, a śniadania takie smaczne. Ptaki ćwierkały, ryby pluskały w przejrzystej rzece, pachniały gardenie, azalie, jaśmin i inne kwiaty, o których istnieniu wcześniej nie miał pojęcia. Miejscowe panie – wdowy lub stare panny – rywalizowały o jego względy od dnia przybycia. A gdy miał niepohamowaną chęć napić się piwa i dlatego dyskretnie poprosił jednego z mieszkańców, by go skontaktował z lokalnym klubem AA, to trafił na spotkanie… Adeptów Akordeonu.
Fannie Flagg z ogromną czułością i z najdrobniejszymi szczegółami opisuje życie w najbardziej sennym i nudnym miasteczku, jakie można sobie tylko wyobrazić. Z każdej zwykłej postaci potrafi cierpliwie ulepić ciekawą osobowość. Jest więc w powieści kierowniczka poczty, niedoszła pisarka, kiedyś pracująca dla „New York Timesa”, która prowadzi lokalny biuletyn informacyjny i nosi się jak artystka. Jest Mildred, która rozpamiętuje miłość sprzed kilkudziesięciu lat, zaczytuje się w romansach i co dwa dni zmienia kolor włosów na coraz to bardziej zaskakujący. Miejscowy sklep prowadzi Roy, który przygarnął chorego ptaszka – kardynała i nazwał go Jack. Pewnego dnia zjawia się mała umorusana dziewczynka Patsy, ułomna, bo powłóczy nogą. Wychowują ją obcy ludzie, mieszka w lesie w przyczepie. Zaprzyjaźnia się z ptaszkiem Jackiem. Z kolei starszej pani Almie po niefortunnym upadku miesza się w głowie: widzi słonie w ogrodzie albo ukrywa się przed Eskimosem. Claude pracuje jako listonosz, a w wolnym czasie łowi ryby, jest najlepszym wędkarzem w okolicy. Po drugiej stronie rzeki mieszkają Kreole. Mieszkańcy Lost River ale od lat nie utrzymują jednak żadnych relacji z sąsiadami. To jedyny tutejszy sekret, który musi rozwikłać Oswald.
Wyobrażam sobie, że Fannie Flagg pewnego dnia miała już powyżej kokardy życia w otaczającej nas rzeczywistości. Nie kręciły jej kłótnie polityków, katastrofy ekologiczne, choroby, przestępstwa, wojny i wszystkie złe wiadomości przychodzące z całego świata. Zamknęła drzwi na klucz, wyłączyła telefon i wymyśliła miejsce, w którym jeden człowiek szanuje drugiego, sąsiad dba o sąsiada, gdzie przyrządzenie obiadu, zrobienie zapiekanki, wypatroszenie ryby potrafią być wielką przyjemnością. Nikt się nie spieszy. Gdzie przysługa nie ujmuje godności. Nuda? Chętnie bym się tak ponudziła. A może jednak Oswald umarł i trafił do raju?
Fannie Flagg, „Boże Narodzenie w Lost River”, Wydawnictwo Literackie
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.