Żaden tekst tak jak „Makbet” nie zgłębia natury zła jako skutków niepohamowanej ambicji, która nawet gdy kapituluje, to sprowokowane nią czyny trwają dalej. A że nieuchronność zła, głupota i brak sprawczości to ulubione tematy Coenów, wydaje się, że ich wersja dramatu Szekspira musiała kiedyś powstać. Podjął się jej Joel, starszy z braci, który w „Tragedii Makbeta” zadaje pytanie, kto jest odpowiedzialny za zło: ten, kto do niego namawia, czy ten, kto wyrzeka się własnej woli i je czyni?
Chcieliśmy kiedyś zbudować dom. Nawet nie dom, ale chatkę z drewna. Mój eks znalazł architekta, któremu narysował na kartce parterową budkę ze spadzistym dachem i werandą. Miało być to coś małego na letnie wypady, ale projektant orzekł, że brak tu ambicji i zaproponował wieżę ze szkła i metalu. Kręta klatka schodowa opakowana pancernymi szybami miała wyrastać wysoko nad wioską i mieć widok na zakole Bugu. Przepaść między wizjami była spora. Pojechaliśmy więc odwiedzić architekta i spokojnie wytłumaczyć mu warunki zamówienia.
Rzecz działa się podczas największych upałów, dom wciśnięty był ciasno między apartamentowce. Bodaj z pięć kondygnacji, na każdej po jednym pomieszczeniu. Sufity zawieszone wysoko jak sklepienie w kościele, brakowało jednak przyjemnego chłodu świątyni, bo akurat zepsuła się klimatyzacja. Drzwi były tak wielkie, że kiedy się je otwierało, zdawało się, że wypadną z futryny i zwalą się na głowę. Ledwie je uchyliłam, przecisnęłam się przez szparę i na wszelki wypadek pobiegłam na drugi koniec pokoju. Wprawdzie architekt był dużym mężczyzną, ale nie aż tak, żeby nie mieścił się w budynku o standardowych rozmiarach. Hangar z betonu był spełnieniem jego marzeń, na surowej podłodze bawiły się jego dzieci. Na koniec pokazał nam basen wyrżnięty w mikroskopijnym trawniku – tu wreszcie liczyłam na ulgę w tym skwarze, bo projektant powiedział, że basen ma 10 metrów. Nie sądziłam, że w głąb. Na długość i szerokość miał rozmiar najwyżej dwóch wanien, za to na dno można było zejść z butlą tlenową. Normalnie trenował tu nurkowanie, ale teraz wskutek awarii niecka była pusta. Gdyby się potknąć, można by się zabić. Nie był to jednak koniec koszmaru. Przy wyschniętej dziurze-studni leżał, dysząc, chart. Architekt ze smutkiem przyznał, że daje psu umrzeć. Żal mu było uśpić zwierzę. Nie jadło i nie piło od kilku dni, drżały na nim skóra i kości. Położyłam mu palce na głowie, bez reakcji. Zapadła bezdenna cisza. Naprawdę trudno było w tej sytuacji zacząć rozmowę o chatce letniskowej. Wyszliśmy z cichym pożegnaniem. Może innym razem. Ale nie było innego razu. Dom nigdy nie został zbudowany.
„Tragedia Makbeta”: Nieuchronność zła okiem Joela Coena
Przerażające domostwo architekta przypomniało mi się podczas seansu „Tragedii Makbeta”. Zamek z betonu cały jest murem obronnym z flankami jak zęby przerzedzone przez trudy żywota. W środku wysokie na parę metrów, ponure, puste przestrzenie. Komnaty, w których nic nie ma. Tylko tron i stół, śpi się na podłodze. Wszędzie pasma schodów – trudno wyobrazić sobie, dokąd wiodą, ogarnąć cały budynek, najpewniej labirynt. Pokonawszy jedne schody, stoi się na podeście przed kolejnymi, zawsze pomiędzy górą a dołem. Nie ma końca, celu, kulminacji. W pokojach nie da się odpocząć i niczego się nie gromadzi. Ściany służą do oddzielenia się od wroga. Krużganki dziedzińca rzucają długie, wrogie cienie. Architektura, w której umieszczono akcję sztuki Szekspira, swoją konstrukcją mówi o tym, czym jest żądza władzy. Napięciem między kontrolą a lękiem jej utraty. Pragnieniem pójścia wzwyż, choć zyska się głównie niepokój. Nikt nie zapyta: a właściwie po co mi to? Bo tak chce los? Bo gdy zrobię krok, to muszę być konsekwentny i kolejnych nie stawiam już z własnej woli? Tematem „Tragedii Makbeta” jest nieuchronność zła, głupota i brak sprawczości – ulubione tematy kina braci Coenów.
Tym razem za film odpowiada wyłącznie starszy, Joel, który po niemal 40 latach współpracy z bratem postanowił nakręcić coś samodzielnie, choć – jak przyznaje – podczas realizacji było wiele momentów, kiedy brakowało mu Ethana. Mogę tylko zgadywać, że były to chwile o potencjale absurdu, z czarnym humorem, którego w kinie Coenów, opartym na twórczym dialogu, zawsze było pod dostatkiem. Nowy film w reżyserii i w adaptacji tylko połowy duetu jest co najmniej tak mroczny i makiaweliczny jak „To nie jest kraj dla starych ludzi” (2007). Wydaje się, że coenowska wersja „Makbeta” musiała kiedyś powstać, bo żaden tekst tak jak ten nie zgłębia natury zła jako skutków niepohamowanej ambicji, która nawet gdy kapituluje, to sprowokowane nią czyny trwają dalej.
Frances McDormand: Lady Makbet to niby odwrotność Marge z „Fargo”, ale tak samo skuteczna
Wystarczy spojrzeć na „Fargo” (1996) – do dziś najbardziej znany film Coenów, który przyniósł im nagrodę w Cannes za reżyserię, Oscara za scenariusz i dla Frances McDormand za główną rolę żeńską. Tam też, tak jak Lady Makbet w sztuce Szekspira, policjantka Marge jako jedyna jest pełnokrwistą postacią. Reszta to kreatury, słabeusze, typki spod ciemnej gwiazdy. Ona wyrasta poza schemat, zna swoją sprawczość i wie, jak z niej korzystać. Zdaje się dobrotliwa, bezbronna, ciotkowata, ale jednym spojrzeniem przenika przez konwenanse. Tylko ona na miejscu zbrodni od razu wie, o co chodzi. Po śladach butów wie, że jeden sprawca był niski, drugi wysoki, zgaduje, kogo zabili i w jakiej kolejności. Węszy trop bezbłędnie, trafia do wszystkich uwikłanych w sprawę. Niby skupia się ciągle na jedzeniu, bo jest w ciąży, a w rzeczywistości jest czujna jak łowczy. Gdy w jej życiu znienacka pojawia się dawny wielbiciel, Marge wysłuchuje go i z niedowierzaniem uświadamia sobie, że facet ją okłamał. „Po co to robić?” – pyta samą siebie, nie rozumiejąc, dlaczego ktoś zachowuje się nieszczerze. Tak samo nie pojmuje, dlaczego ludzie kradną i mordują. Po schwytaniu bandyty, który właśnie zmielił w rozdrabniarce ciało kolegi, z której wystaje tylko stopa w skarpecie frotté, wiezie aresztowanego radiowozem i pyta, po co to zrobił, skoro dzień jest taki piękny, taka przyjemna pogoda. Pewnie dlatego została policjantką, że natura zła jest jej tak obca i pragnie coś z tego zrozumieć.
Gdy Marge wraca do domu po dniu pełnym mocnych wrażeń, w łóżku czeka na nią łysy i wiecznie smutny mąż o wyglądzie karpia. Na pytanie, jak minął mu dzień, malarz wyznaje, że obraz kaczki jego autorstwa trafi na znaczek pocztowy o nominale trzech centów. Niestety, sukces jest marny, bo kaczka innego malarza trafi na ten za 29 centów. Marge przekonuje męża, że tańszych znaczków też się potrzebuje. Zapewnia, że jest z niego dumna, a artysta, skupiony na swej nieważnej sztuce, nawet nie spyta żony, jak jej minął dzień. Walka ze złem jest nieistotna jak codzienne zamiatanie podłogi. Za to skupienie na własnej, obśmianej w filmie ambicji wydaje się kluczowe i ostateczne.
Zabawne, że ta sama Frances McDormand, której Joel Coen od wielu lat jest mężem, gra w nowym filmie Lady Makbet – niby odwrotność Marge, ale bohaterkę tak samo skuteczną. Kiedy dostaje list od męża z przepowiednią jego przyszłej kariery, postanawia pomóc mu zrealizować tę wizję i modli się, aby zgęstniała jej krew, aby ona sama wyzbyła się słabości przypisanej płci żeńskiej. W końcu żona to świadek i towarzyszka wielkości męża, musi więc doprowadzić go do tego, by ją osiągnął. Dlatego rozmawia z nim jak z żołnierzem, przygotowując go na wojnę. Sprawdzenie się w morderstwie ma uczynić z niego w jej oczach mężczyznę. Bezwolnego, podatnego na wpływy, co Denzel Washington gra doskonale. Patrzy na nią w przestrachu, niepewny swojej siły. Kocha ją, nie chce zawieść, rozumie, że to w trosce o jego dobro. Ona jest mózgiem operacji, on rękami. W postaci lady Makbet został ślad mizoginicznego lęku przed utratą władzy, byciem pochłoniętym przez żądną krwi bestię. Do dziś słyszalny w skargach teściowych na synowe, które rzekomo odbierają syna matce i mieszają mu w głowie. Zwykło się myśleć o kobietach jako o tych, które „psują” podległych sobie mężczyzn, manipulują nimi jak powiatowe czy osiedlowe Lady Makbet. Coen jednak nie oskarża bohaterki jednoznacznie. Zadaje pytanie, kto jest odpowiedzialny za zło: ten, kto do niego namawia, czy ten, kto wyrzeka się własnej woli i je czyni.
„Tragedia Makbeta”: Siła detalu
Wycyzelowany film przypomina zestaw graficznie skomponowanych kadrów i słuchowisko zestrojone z idealnych dźwięków. Oglądamy inscenizację zbudowaną w studio, teatralną jak w dawnym kinie, sławionym przez Coenów w „Ave, Cezar!” (2016). Brak tu realizmu, pole oddane jest iluzji: sztuczne gałęzie biją o ściany namiotu króla, gęste od liści klony tworzą las, który złowrogo podejdzie na wzgórze. Skoro wszystko, co widać, jest złudzeniem, to nic dziwnego, że Makbet widzi unoszący się nad ziemią sztylet w podłużnej klamce drzwi, za którymi śpi Dunkan, którego ma zabić. Po długiej deprywacji snu trudno odróżnić rzeczywiste od nierzeczywistego. Bezkresna przestrzeń rozciąga się wkoło jak biała pustynia zalana mgłą, kłęby dymu odsłaniają kałużę wody, na płachcie nieba są namalowane gwiazdy. W pustce są rozstaje dróg, jak spod ziemi wyrasta łan zboża i ruina chaty jak z obrazka. Ostro widzimy twarze głównych postaci, pozostałe są rozmazane. Charakterystyczne szczegóły wyróżniają bohaterów: rozczochrane brwi Banka, zezowata buźka Malkolma, niemożliwie wąska talia Rossa. Wszystko jest tu skondensowane do szczegółu, jakby odparować wodę morską i zostawić same połacie soli.
Słychać każdy krok, oddech, kroplę i stukanie do drzwi. Każdy detal puchnie od znaczenia. Wszystko jest wszystkim i przelewa się z jednej formy w drugą. Czyny postaci są jak naczynia połączone. Krew ciężka jak ołów kapie jak woda po obmyciu rąk po morderstwie, tak głośna, że budzi śpiących. Nie da się zasnąć, odkąd „Makbet zamordował sen” – wciąż musi mordować, bo dopóki żyje, niemożliwa jest ulga. Żeby to skończyć, można tylko zamordować Makbeta, ale i tak w planie jest ciąg dalszy, skoro walka o władzę nigdy się nie kończy: ocalał następca tronu i nad światem złowrogo krąży stado kruków.
Ptaki w „Tragedii Makbeta” przynoszą śmierć. Od pierwszej sceny, gdy wrony zataczają koła nad ofiarą, przez złowróżbny głos puszczyka, sowę, która zadziobuje sokoła, po jaskółki, które gnieżdżą się w zamku niby że na szczęście, a zwiastują burzę. Ptaki szamoczą się z Makbetem, któremu zdaje się, że toczy walkę z niewidzialnym przeciwnikiem. Wtedy wszyscy dokoła wiedzą, że jest winny. Jego karą jest to, że został przy życiu po dokonaniu zbrodni. „Gdybym umarł godzinę wcześniej, przeżyłbym szczęśliwe życie”. Po co więc to zrobił? Bo uwierzył, że może, więc musi? Bo ślepo przyjął proroctwo wiedźm i skoro sprawdził się pierwszy jego element, to uruchomił kolejne jak domino samospełniającej się przepowiedni. W serię morderstw uwikłanych jest coraz więcej osób, wskazać odpowiedzialność jest tak trudno jak złapać sześć srok za ogon, każda leci w inną stronę.
Polański, Kurzel, Casson: Każda dekada musi mieć swojego „Makbeta”
Tyle było już „Makbetów”, że nowa ekranizacja prosi się o porównanie. W wersji Romana Polańskiego (1971) wiedźmy to pomarszczone babuszki chowające w piasku urwaną rękę na plaży błękitu, tak zgrzybiałe, że przypominały czarownice. Justin Kurzel (2015) rozwiązał tę początkową scenę jako pogrzeb niemowlęcia ułożonego na łożu z mchu i porostów, palonego na stosie w obecności całej rodziny. Późniejsza akcja to zemsta za cierpienie, niesprawiedliwość przeżytą przez niepocieszonych rodziców granych przez Marion Cotillard i Michaela Fassbendera. Natomiast Joel Coen maluje wiedźmy jako jedną postać mówiącą wieloma głosami, kobietę-gumę o nadelastycznym ciele, która ma podwójne odbicie w wodzie, po czym troi się w oczach. Wyjmuje z ust odgryziony palec, a gdy powraca w połowie filmu, szumuje rosół wizji, w których dzieci w koronach żądają dalszych morderstw. A przecież Makbetowie sami nie mają dzieci. Choć Lady Makbet napomknie, że karmiła piersią bezzębne niemowlę. Czy są tak okrutni i bezlitośni dlatego, że stracili potomka? Dużo w tym filmie dzieci, które mają coś do powiedzenia i mogą stanowić dla dorosłych zagrożenie. Dlatego trzeba w porę je zabić. Czy gdyby Makbetowie mieli własne, to też musieliby je zamordować, czy może właśnie wierzyliby w przyszłość i wcale nie musieliby zabijać?
Jeśli porównać wykonanie najsłynniejszej sceny dramatu Szekspira – szaleństwa lunatykującej Lady Makbet, to Frances McDormand wypada dużo lepiej niż Marion Cotillard, grająca Matkę Boską Bolesną, która prawie płacze krwawymi łzami, zamiast ukazać się nieobliczalną, zaborczą mężatką. Wypada też o niebo lepiej niż wiele jej poprzedniczek. Francesca Annis w filmie Polańskiego jest ucieleśnieniem tego, jak reżyser symbolicznie traktuje kobiety. Naga, okryta tylko płaszczem rudych włosów dziewczyna łka i prowadzi wewnętrzny dialog, oświetlona ciepłym światłem płomieni kominka. Służba kładzie dziewczynę do łóżka, aby dalej śniła swe zmysłowe sny. W gruncie rzeczy jest nieszkodliwa. Jeanette Nolan w wersji Orsona Wellesa (1948) to natomiast klasyczna histeryczka, romantyczna jak Ofelia, zawodząca i wzdychająca do księżyca. Z miłości pomieszało jej się w głowie i w afekcie wychodzi z niej drapieżna manipulantka. Przez sen myje ręce w gorącym wosku, a zdaje jej się, że we krwi. Oczy Judi Dench są pełne łez w wersji Philipa Cassona (1979), gdy gra przestrach trzęsącym się głosem. To z lęku rodzi się rozpacz, jaką aktorka wyraża rozdzierającym, zwierzęcym krzykiem. Tymczasem Frances McDormand znajduje dla Lady Makbet inne środki. Gdy lunatykuje, jest już zajęta chorobą, opętana poczuciem winy. Idzie pod drzewo na dziedziniec, jakby przechodziła w przyszłość, gdy las zaraz przyjdzie zabrać Makbeta. Myje ręce wśród liści klonu. Mówi wieloma głosami jak wiedźma z początku filmu. Bierze za rączkę niewidzialne dziecko z wizji Makbeta. Zimna, sucha, chrypiąca, odchodzi jak pora roku, która była tu zbyt długo i ma się jej dosyć. Niby kończy się jej epoka, ale i tak powróci, bo znów przyjdzie na nią kolej. Przecież z jej śmiercią mord wcale się nie kończy. Makbet wciąż ślepo wierzy w przepowiednię o swojej wszechmocy. Skoro każda dekada musi mieć swego Makbeta, to Joel Coen zobowiązał się nakręcić wersję na nasze czasy i wywiązał się z niej doskonale. Bo choć warunki są wybitnie niesprzyjające, a zardzewiała ruletka skrzypi i ledwo się kręci, to i tak wszystkie żetony stawiamy znowu na swoje ambicje.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.