Nowy film Agnieszki Holland trzeba obejrzeć. Wiedzieć to jedno, a zobaczyć na własne oczy – czyni różnicę. Polska rasistowska? Przecież nie mieliśmy kolonii. Polska antysemicka? Obozy to sprawa niemiecka. Polska okrutna? Pomogliśmy Ukraińcom. „Zielona granica” pokazuje, jak odczłowieczani są ludzie o innym niż biały kolorze skóry, o innej niż katolicka religii. Pyta: jak blisko jesteśmy Zagłady?
Czy las może być po prostu lasem? Jeśli umierali w nim ludzie, jeśli był miejscem rozstrzelań, masowych grobów podczas drugiej wojny światowej? Jak szybko las się odradza? A jeśli znajdowane są w nim zwłoki – nie sprzed 80 lat, ale sprzed dwóch, roku, z ostatniej zimy? Jeśli nie zabito tu własnymi rękami, ale pozostawiono na pewną śmierć na bagnach na dni, miesiące. Na mrozie, deszczu. Bez wody i jedzenia. Czy można wymazać z lasu tę pamięć?
Las jest bohaterem filmu Agnieszki Holland „Zielona granica”, wokół którego trwa polityczna walka i którego nie chciano sfinansować ze środków publicznych. Mimo że nikt go nie widział, jeszcze nie był nakręcony, to już byli tacy, którzy uważali, że jest zagrożeniem dla naszej państwowości, szkodliwym samooskarżeniem narodu, jak „Ida” Pawła Pawlikowskiego równo przed dekadą. Co się zmieniło przez te 10 lat? Chyba nie muszę wyjaśniać. Władzy się wydaje, że blokada artystycznej wypowiedzi wystarczy, by sprawować rządy jedynej słusznej opcji. Najlepiej bez końca. Poprzez cenzurę twórców i zajęcie instytucji publicznych zepchnąć trudne tematy do piwnicy i zaryglować. Wreszcie psy przestaną ujadać i się zapomni. Trzeba tylko udawać, że u nas jest wszystko dobrze, i zepchnąć winę na kraje sąsiedzkie, na prawo unijne. Polska rasistowska? Przecież nie mieliśmy kolonii. Polska antysemicka? Obozy to sprawa niemiecka. Polska okrutna? Zobaczcie, jak pomogliśmy Ukraińcom.
Po premierze „Zielonej granicy” w konkursie głównym 80. Festiwalu Filmowego w Wenecji oklaski trwały długo
Z kina wychodziliśmy w ciszy, zapłakani. Myśleliśmy: „Wiemy, że to się działo i dzieje, a wciąż czujemy tylko niemoc”. Mówię nie tylko o Polakach, ale o Europejczykach. Film skierowany jest do nas wszystkich, którzy mamy prawo pobytu na tym kontynencie, którzy wierzymy w Deklarację praw człowieka. Wierzymy w nią nadal, choć widzieliśmy, jak jest łamana od początku kryzysu migracyjnego w 2015 roku, ale wtedy to było daleko, nie dało się odczuć tego na każdym kroku. Tysiące osób tonęły w Morzu Śródziemnym, ale nie w Bałtyku. Nigdy nie spotkaliśmy tych ludzi.
Kiedy zaś Syryjczycy, Afgańczycy, Egipcjanie, Somalijczycy i inni obywatele Globalnego Południa stanęli na polskiej ziemi, stało się to nagle realne. Pojawili się nie jako pasażerowie z lśniącymi walizkami, wyperfumowani i wyprasowani na warszawskim lotnisku Chopina, lecz całkowicie odczłowieczeni: pobici, chorzy, zagłodzeni. Dostrzeżeni a to pod dębem w Puszczy Białowieskiej czy na polu chłopa na Podlasiu, który nie mówi słowa po angielsku, a to z plecakiem na szosie w Krynkach. Mówię o żywych, bo znajdowano też zmarłych – ciała rozwleczone przez zwierzęta, oddane przez bagna wiosną. Tak, ten las bez przerwy się odradza. Czy jednak w tych ludziach – rannych, straumatyzowanych, ale wciąż żywych – widziano człowieka? Czy tylko postrzegano ich jako „żywe pociski” wysłane przez Łukaszenkę i Putina, żeby uderzały gradem w naszą suwerenność, a potem wybuchły w metrze w Warszawie?
Las Holland najpierw jest zielony, a potem czarno-biały. Ludzie najpierw są osobami – mają cele, pragnienia, więzi – a potem nimi być przestają. Na skraju tej wędrówki, mającej dać im bezpieczne życie z dala od miejsca, które przestało być domem, a stało się paszczą rekina (jak w wierszu brytyjskiej poetki somalijsko-kenijskiego pochodzenia Warsan Shire „Dom”: „Gdy całe miasto biegnie razem z tobą”), u kresu tej wędrówki, który przypada akurat tu, są muzułmanami. Wcale nie opisuję ich wyznania. „Muzułman” znany z opowiadań obozowych Tadeusza Borowskiego (które wciąż są na liście lektur obowiązkowych dla techników i liceów w Polsce) to osoba skrajnie wycieńczona fizycznie i psychicznie, lękiem, głodem, chorobami, co doprowadziło do zaniku jej podstawowych odruchów życiowych. Dzieci „muzułmanów”, nawet jeśli są niemowlętami, często urodzonymi podczas ucieczki, nie płaczą, zdają się obojętne, nic nie czują. Dorośli, niezależnie czy kobiety, czy mężczyźni, są poza płcią, wyglądają jak ludzki kształt, są brudni, śmierdzący.
Takich ludzi odczłowieczonych spotykają strażnicy graniczni, policjanci, aktywiści i przypadkowe osoby w lesie lub wokół niego. To, jak postąpią wobec „muzułmanów” – czy ich opatrzą, nakarmią, ogrzeją, czy też przerzucą przez drut kolczasty na drugą stronę – stanowi granicę: wcale nie państwa, lecz człowieczeństwa. Dlatego zachowania białoruskich służb wobec uchodźców pokazane w filmie są wynikiem wielu lat odczłowieczania przez władze stalinowskie i ich następców. Są gorsi od Polaków, owszem, ale dlaczego, to pomyślcie sami, podkreśla Holland.
Sytuacja osób na pierwszej linii uchodźczego frontu, zarówno pomagających, jak i krzywdzących, nie jest łatwa, co dobitnie pokazuje „Zielona granica” – film nie tendencyjny, lecz bliski prawdy tak bardzo, jak to tylko możliwe. Tu każdy stara się działać dobrze, cokolwiek to dla niego znaczy. Czy to okazując współczucie, czy właśnie nie, jak każą rozkazy.
Co jednak poraża najbardziej, to fakt, że nikomu nie można ufać, każdego trzeba się bać, przed każdym uciekać, każdego próbować przekupywać, bo napotkany człowiek może donieść służbom, bo obowiązują prawa dżungli. Tak właśnie nazywają Puszczę Białowieską ci, którzy zmuszeni są w niej przetrwać: dżunglą. „A nuż ktoś mnie wyda” – to sytuacja, która natychmiast przywodzi na myśl terror. System nazistowski czy stalinowski, w którym istnieje podział na obywateli lepszego i gorszego sortu, a za pomaganie tym drugim grozi kara. Jaka? Mandat, więzienie, wywózka czy tortury – zależy od reżimu. Jakie mogą być konsekwencje, nie da się przewidzieć, toteż wszyscy żyją w ciągłym lęku. Jak coś takiego jest możliwe w XXI wieku w Unii Europejskiej?
„Zielona granica” jest kontynuacją rozważań reżyserki rozpoczętych w „Europie, Europie” (1990). Portretowała wtedy Salomona, młodego Żyda, który ukrywa się przed nazistami w szeregach Hitlerjugend. Jak dążyć do ujawnienia prawdy o zbrodniach stalinowskich, pokazała w „Obywatelu Jonesie” (2019) – historii dziennikarza Garetha Jonesa, który ujrzał na własne oczy i opisał Wielki Głód w Ukrainie, za co został zamordowany przez NKWD. Oba te reżimy: Trzeciej Rzeszy i ZSRR, powracają w tle „Zielonej granicy” jakby echo nawoływań po lesie. Również obrazy lwowskich kanałów, przez które przeprawiali się bohaterowie „W ciemności” (2011), powracają tu w skojarzeniach. Wprawdzie zdjęcia Tomasza Naumiuka, stałego współpracownika reżyserki, są tym razem niezwykle surowe i proste, ponieważ kręcono je szybko i tanio, nie mając wystarczającego budżetu, ale osiągnięty tu estetyczny minimalizm – pełna napięcia kompozycja kadrów i proste światło – daje wrażenie uniwersalne. Oglądamy losy ludzi wygnanych, które mogą się zdarzyć zawsze i wszędzie. Holland nie porównuje tego, co dzieje się przy granicach Europy, do największych zbrodni XX wieku, lecz ostrzega: Uwaga! W tym kierunku zmierzamy i pora się zatrzymać.
Agnieszka Holland traktuje rolę reżyserki jako posłannictwo. Wie, że jeśli nie ona, to nikt na coś takiego dziś się nie odważy
Historia opowiadana z trzech perspektyw: rodziny migrantów, pogranicznika i aktywistki splata się w jedną. Znakomity scenariusz autorstwa Gabrieli Łazarkiewicz-Sieczko, Macieja Pisuka oraz reżyserki oparto na obszernym researchu. Każde słowo, gest, szczegół zostały gruntownie udokumentowane. Choćby agresywne odmówienie „Ojcze nasz” na żądanie straży, by powiedzieć coś po polsku na dowód bycia Polakiem. Ten sam sposób wykorzystania modlitwy, by zapytać, dlaczego wśród pomagających nie ma Kościoła i dlaczego ludzie uważający się za wierzących nie mają w sobie miłosierdzia, zostaje opisany w książce „Jezus umarł w Polsce” Mikołaja Grynberga – zbiorze wywiadów przeprowadzonych na białorusko-polskiej granicy.
Holland jednak nakręciła film fabularny. Dlaczego nie dokument? „Fotografowanie ludzi w takiej sytuacji jest bardzo poważną decyzją” – czytam w książce Mikołaja Grynberga. I dalej: „To jest moment, w którym oni są kompletnie odsłonięci. (…) Nikt nie powie: »nie rób mi zdjęcia«, bo przecież mu przyniosłem gorącą zupę i suche buty”.Oczywiście nie zawsze relacja reżysera i bohaterów musi być oparta na emocjonalnym szantażu czy narcyzmie. Dowodem na to jest świetny dokument Maćka Hameli „Skąd dokąd” (2023), pokazywany w tym roku w Cannes i nagrodzony na Millennium Docs Against Gravity. Tam kamerę umieszczono w aucie przewożącym uciekinierów z Ukrainy. Za kierownicą siedział reżyser-aktywista, który stworzył pasażerom przestrzeń swobodnej wypowiedzi. Nie dałoby się jednak zrobić czegoś podobnego w „Zielonej granicy”. Jej bohaterowie są odczłowieczeni, dlatego Holland w głównych rolach obsadziła aktorów. Grają wspaniale, cały zespół: Behi Djanati Atai (znana z serialu „Teheran”), Jalal Altawil (z „Edenu”), a także polscy aktorzy Maja Ostaszewska, Tomasz Włosok, Jaśmina Polak i wielu innych. Oddają dramat swoich postaci bez cienia przesady. „Oby nie znaleźć się nigdy na ich miejscu” – myślałam przez cały seans.
Jedyne momenty dystrakcji to były dla mnie piosenki, niepasujące do tego, co działo się na ekranie. Odklejone od swojej epoki. Na imprezie młodych ludzi leci przebój Kayah i Bregovicia, w aucie „Jenny” Edyty Bartosiewicz, a nastolatkowie rapują wspólnie „Mourir mille fois” Youssouphy oraz własne zwrotki. Tak bardzo chciano spotkać się w muzyce, ale utwory wybrano nietrafione.
Znakomity okazał się pomysł, by akcja filmu zaczęła się w samolocie. Uchodźcy z Syrii i Afganistanu lecą tureckimi liniami do Mińska i przed lądowaniem każdy pasażer na pokładzie dostaje różę. Jakiż to kontrast tego powitania i wiezionych ze sobą nadziei z tym, co stanie się zaraz. Łodyżkę róży widać pod koniec filmu z okna domu aktywistki, wyrasta z kwietnika, ale nie ma już kwiatu, tylko same kolce. Wtedy, podczas lotu, pasażerowie zamieniają się miejscami, bo chłopiec chce oglądać widok z okna. Ta zamiana miejsc powraca w tragicznym finale. Holland odnosi się do swoich dwóch mistrzów: Kieślowskiego i Wajdy. Traktuje rolę reżyserki jako posłannictwo. Film jako podjęcie ważnej rozmowy. Wie, że jeśli nie ona, to nikt na coś takiego dziś się nie odważy.
„Zielona granica” przypomina o naszej historii. Obrazy, jakie oglądamy, pochodzą przecież z wojny. Czy nazwiemy ją hybrydową, czy nadamy jej inne miano, nie ulega wątpliwości, że tak samo niehumanitarnie traktuje swoje ofiary, zostawiając je w warunkach grożących życiu i zdrowiu. A przecież pomagamy, „Nic, tylko pomagamy” – mówi wielu Polaków, którzy przyjęli uciekających Ukraińców pokazanych w finale filmu. Ile można mieć jeszcze wytrzymałości i współczucia? „Pomoc ma swoją granicę i jest nią kolor skóry” – pisze Grynberg. Rasizm, o którym mówi film Holland, ma swoje źródło w uprzedzeniach, odrazie zaszczepianej systemowo. Dlaczego? O tym opowiada inny film z tegorocznego konkursu głównego w Wenecji, „Origin” Avy DuVernay, która tłumaczy, skąd bierze się rasizm i do czego służy społeczeństwom.
Ekranizując bestsellerową książkę „Kasta” Isabel Wilkerson (której polski przekład dopiero się ukaże), DuVernay wyjaśnia, jak tworzy się najniższą kastę w celu zniewolenia społeczeństwa i wyznaczenia grupy nieludzi, których będzie się stygmatyzować i traktować bezosobowo. Co łączy niewolnictwo w Ameryce, aryjską ideologię rasową w hitlerowskich Niemczech i dalitów – niedotykalnych w Indiach, to samo tyczy się każdej kultury prześladującej wybrane osoby. W logice rasizmu wyznacza się grupę, która stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa i czystości obywateli, którą wyrzuca się za granicę kraju, której nie wolno pomóc i którą propaganda tak nam przedstawi, żebyśmy brzydzili się jej dotknąć. Odpowiedzmy sobie sami na seansie „Zielonej granicy”, czy to właśnie nie dzieje się teraz w Europie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.