Gdybym pisała prozę, chciałabym pisać jak Irlandka Claire Keegan albo jak Helen Garner, australijska autorka wydanych właśnie po polsku „Małych preludiów”. Oszczędnie, ale tyle, ile trzeba, by opowiedzieć historię przejmującą i zwyczajną zarazem, zmyśloną, ale taką, która mogła się wydarzyć.
Przyznaję, że do teraz nie wiedziałam o istnieniu Helen Garner, choć to – jak się okazuje – jedna z ważniejszych żyjących pisarek australijskich – „Guardian” nazwał ją wręcz najważniejszą. Książkę podsunęła mi Kaja Gucio, tłumaczka „Małych preludiów”. Zanim zabrałam się za czytanie tej niewielkiej rozmiarowo powieści, musiałam dowiedzieć się czegoś o samej Garner, urodzonej w 1942 roku i przez amerykańskich recenzentów porównywanej z Joan Didion.
Najstarsza z szóstki rodzeństwa. Po studiach w Melbourne Helen Garner pracowała jako nauczycielka w publicznej szkole, w 1972 została zwolniona za prowadzenie „lekcji wychowania seksualnego, nieprzewidywanych w planie dydaktycznym”. Zadebiutowała powieścią „Money Grip” w 1977 roku. Choć książka się nieźle sprzedawała, krytycy – w większości – wyrażali niepochlebne opinie. Może byli ciut zszokowani, że 35-letnia kobieta pisze aż tak realistycznie o seksie, spermie, ciele, ćpaniu, miłości. Zarzucano jej, że książka tylko udaje formą powieść, a tak naprawdę jest zlepkiem kartek z pamiętnika. Garner nie zniechęciła się, na szczęście, a pierwsza powieść doczekała się nagrody.
Faktem jest, że od wczesnej młodości pisała dziennik, rano i wieczorem notowała swoje obserwacje, usłyszane zdania, wyłapane szczegóły, przeczytane cytaty. Robi to do dziś i uważa, że najbardziej ze swojej twórczości lubi właśnie dzienniki (przestały być osobiste, bo ukazały się już ich trzy tomy, począwszy od 1978 roku; wcześniejsze zapiski autorka zniszczyła i spaliła). Zapełniane codziennie zeszyty to setki godzin szlifowania warsztatu, ważenia słów, budowania stylu. Gdy siadała do pisania pierwszej powieści, miała cały arsenał gotowych detali. Jak powiedziała, musiała nauczyć się z niego czerpać, tak by wyszła ze zgromadzonych zdań fabuła, narracja akceptowalna przez czytelników. Postacie konstruuje na podobieństwo osób z jej otoczenia, na podobieństwo siebie, nie wymyśla ich od początku, a adaptuje te prawdziwe do powieści. Tak też wyglądała praca nad „Małymi preludiami”, wydanymi po raz pierwszy w 1984 roku.
Bohaterów można przedstawić w kolejności ich pojawiania się w powieści, jest ich kilkoro i wszyscy są na równi ważni i pierwszoplanowi. Dexter i Athena są małżeństwem od jakichś 10 lat. „Kochali się nawzajem. Byli przyjaciółmi. Mieszkali w skromnie umeblowanym domku w pobliżu Merri Creek: ściany były popękane, podłogi krzywe, a obluzowane drzwi zwisały w futrynach. W kuchni stało pianino i w ciągu dnia Athena zamykała się tam pod portretem ojca Dextera i brzdąkała Mikrokosmos Bartoka albo najprostsze Małe preludia Bacha. Preludia do czego? Nawet pod jej niewprawnymi palcami te proste akordy brzmiały niczym okrzyk triumfu, a ona biegła wtedy do okna i wystawiała rozgrzaną twarz na powietrze. Zdarzały się jednak dni, kiedy pod portretem o tęsknym, dziewiętnastowiecznym wejrzeniu grała tak nierytmicznie i fałszywie, że robiło jej się wstyd, jak gdyby zbezcześciła ołtarz – zamykała wtedy wieko i wychodziła z miotłą na tylne podwórko. Za płotem, bliżej strumienia, mieszkało starsze małżeństwo, którego Dexter i Athena nigdy nie widywali, ale o którym mówili »państwo Jebaniec«. Ludzie ci pili, tłukli domowe sprzęty, wrzeszczeli, bluzgali i wymiotowali, przeklinali się nawzajem, aż się kurzyło”.
Athena i Dexter mają dwóch synów, starszego rezolutnego Arthura i młodszego Billego, chłopca z głęboką niepełnosprawnością intelektualną, zamkniętego w swoim świecie. Athena setki razy wyobrażała sobie, jakby jej życie wyglądało bez Billa. Dexter – jako ten niepoprawny optymista – wierzy, że któregoś dnia znajdzie się dla Billego miejsce w odpowiednim ośrodku.
Elizabeth to dawna przyjaciółka Dextera, w czasie studiów byli nierozłączni, aż pewnego dnia nagle kontakt się urwał. Spotykają się na lotnisku po około 20 latach niewidzenia. Dexter odprowadza ojca, a Elizabeth czeka na młodszą 17-letnią siostrę Vicky. Elizabeth nie ma „porządnego” domu. Mieszka w prowizorycznie zaaranżowanej przestrzeni magazynowej. Jedno łóżko, prysznic za przepierzeniem, wielkie okna „o podniesionych brwiach”.
Jest także Philip, kochanek Elizabeth, uwodziciel, muzyk rockowy, i jego nastoletnia córka Poppy – ciągle zanurzona w jakiejś książce, lubi wymyślać opowieści, uczy się grać na wiolonczeli.
Przez przypadkowe spotkanie na lotnisku, życie Dextera i Atheny wypada ze swoich regularnych prostych torów. Vicky, którą Elizabeth nie umie i nie chce się zająć, ląduje w ich domu. Elizabeth wpada co jakiś czas z butelką mocnego alkoholu. Pewnego dnia przyprowadza też Philipa i Poppy.
Helen Garner nie czyni żadnej postaci narratorem, każda nim jest. Ten zabieg przypomina narrację w „Pani Dalloway” Virginii Woolf. Zwraca na to uwagę amerykański pisarz Ben Lerner we wstępie do książki (ostatniego wydania z 2018 roku). Poznajemy myśli każdej bohaterki, bohatera z osobna.
„»Siostry – pomyślała Athena ze zdziwieniem, jakie zwykle wywołuje rodzinne podobieństwo. – Starsza jest twarda, Młodsza jest nieszczęśliwa«.
»Ależ ona piękna – pomyślała Vicky. – Jak tu ciepło. Chciałabym tu mieszkać«. Uścisk w jej piersi ustąpił i dziewczyna zaczęła swobodniej oddychać.
»Ale bezguście« – pomyślała Elizabeth z ulgą, ale Athena zrobiła krok do przodu i wyciągnęła rękę, a Elizabeth zobaczyła zręcznie zacerowany rękaw swetra i nagle nie była już pewna”.
Podążamy za Dexterem, Atheną, Elizabeth, Vicky, Poppy, Philipem, Arthurem i Billem. Autorka przybliża wyraźnie niektóre sceny, inne oddala albo pomija, bo wydają się oczywiste bez dopowiadania, przerwy wypełnia nieudolną muzyką: radosnym śpiewem Dextera, pełnym wysiłku brzdąkaniem Atheny, popisami scenicznymi Philipa, „rzępoleniem” Poppy czy wyciem Billa. Nie pozwala przywiązywać się do żadnej postaci, ani przez moment nie sugeruje, której należy się litość, współczucie, a do której powinno się poczuć niechęć, odrazę. Lawiruje między delikatnością i brutalnością. Trzyma nas w napięciu, ale nie pozwala unieść się ponad ziemię nawet o centymetr. I w tym tkwi kunszt Helen Garner. Tam, gdzie inni posiłkują się setkami słów, jej wystarczy jedno zdanie, żeby trafić w nasze najczulsze punkty.
Na koniec chcę dodać, że potrzeba też nie lada talentu, by te precyzyjnie skonstruowane zdania odpowiednio przełożyć na język polski, co uczyniła dla państwa Kaja Gucio.
Helen Garner, „Małe preludia”, przekład z angielskiego: Kaja Gucio, wydawnictwo Cyranka
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.