Agent Jackson Lamb powrócił w drugim sezonie serialu „Kulawe konie”. Ale losy jego samego i grupy barwnych postaci, których jest szefem, specyficznych funkcjonariuszy służb specjalnych, wciąż warto poznawać w powieściach Micka Herrona.
Nowy sezon „Kulawych koni” z Garym Oldmanem w roli agenta Lamba powstał na podstawie „Martwych lwów” Herrona, drugiej z jego powieści w serii o Slough House. „Prawdziwe tygrysy” to trzecia książka z tego cyklu. Warto ją poznać, zanim premierę będzie miała kolejna odsłona serialu. Jeśli oczywiście ktoś lubi mądrą sensację, nie tylko bez sensu strzelanki i ganianki.
W centrum są tu funkcjonariusze służb specjalnych, banda przegrywów, kobiety i mężczyźni po przejściach, osobistych, ale też zawodowych. Dowodzi nimi Jackson Lamb, pod względem towarzyskim postać obrzydliwa, a jako szef wcale nie lepszy. Urzędują w budynku, o którym brytyjskie służby chciałyby zapomnieć, gdzie szwankuje nawet ogrzewanie, bo na przegrywów brakuje pieniędzy.
Słabości podopiecznych Lamba są nadzwyczajnie wielorakie. Ktoś pomylił się podczas akcji, lecz tak naprawdę podstawił mu nogę kolega. Ktoś myślał, że ma dryg do hazardu, a wyszło bankructwo i niespłacalne kredyty. Jedna z dam, uroczo staromodna, od garsonki po chustę na głowie à la Elżbieta II, piła i prowadziła się niekoniecznie dobrze. Teraz nie pije, żyje skromnie i w pełnym poświęceniu dla służby. A jeśli chodzi o dołączenie do oddziału przegrywów, padło również na nią.
Historia w tej części serii Herrona biegnie mniej więcej tak: pani kiedyś pijąca spotyka byłego agenta, co dla wszystkich nieagentów winno wyglądać na przypadek. Szkopuł w tym, że między agentami, szczególnie tymi zapomnianymi, po przejściach, nie ma przypadkowych spotkań. Tak samo nie ma byłych pracowników służb, choćby wywalili się w tajnej pracy do góry kołami. A kiedy niepijąca alkoholiczka Catherine zostanie porwana, sprawa się zagęszcza.
Pamiętajmy również, że Jackson Lamb jest brudny, zapity, myje się raz na kilka tygodni, je paskudny chiński fast food i śmierdzi tanią nikotyną. Nie kłania się w pas, nie uznaje biurowych hierarchii. Wypadł z wyżyn brytyjskiego wywiadu, bo komuś nie pasował, z żadnego innego powodu. W zawodzie szpiega jest po prostu dobry. I choć wobec swoich współpracowników używa obelg, chociaż mówi, że obce są im jakakolwiek klasa i fachowość (niesłusznie, sam to wie), ma co najmniej jedną zaletę. Nie zostawia swoich agentów na pastwę losu. Wróg Lamba, który skrzywdził jego człowieka, jest na straconej pozycji.
„Prawdziwe tygrysy” mają w sobie wszystko, co wcześniej brytyjskiej powieści szpiegowskiej dał Mick Herron. Nie znajdziemy tu zmagań między wydumanymi superagentami w rodzaju Jamesa Bonda, ale ludzi zwyczajnych, odmalowanych uczciwie, takich, którzy chodzą w butach ze zdartymi podeszwami, mieszkają w skromnych kawalerkach, a ich przewaga nad resztą świata polega na tym, że czasem lepiej niż inni widzą i myślą. Oraz – że świat nie ma o tym zielonego pojęcia. Z takich właśnie powodów tajne służby mogą przestraszyć, kiedy zajrzy się za osłaniającą ich kurtynę. A Herron tę kurtynę zdziera.
Dostajemy więc powieść sensacyjną w sam raz na czas karnawałowego leniuchowania. Książka daje nam niezłą zagadkę do rozwiązania, a przy okazji również to, co w brytyjskich historiach z tej półki zdecydowanie najlepsze. Akcja nie biegnie jak przedwojenna luxtorpeda z Warszawy do Zakopanego, nie skręca w niemożliwych kierunkach. Bohaterowie wzruszają, wnerwiają, każą się sobą przejmować. Między sobą rozmawiają tak, że słuchać i notować; dialog to jedna z mocnych stron Herrona. No i przytrafia się agentom ze Slough House taka przygoda, że czytelnik ma radości wyżej kokardy.
Bardzo bym nie chciał, by Herron uśmiercił Jacksona Lamba. Odrażający to gość, ale niech pożyje jeszcze w kilku książkach.
„Prawdziwe tygrysy”, Mick Herron, tłumaczenie Robert Kędzierski i Anna Krochmal, Wydawnictwo Insignis
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.