Kryminał noir sprzed wieku, a jakby Hammett napisał go w 3D – tak bardzo jest plastyczny. Warto przypomnieć sobie tę powieść w mistrzowskim nowym przekładzie autorstwa Tomasza S. Gałązki. A potem można obejrzeć ekranizację z Humphreyem Bogartem w głównej roli.
Można by spytać: po co wznawiać książkę prawie sprzed stu lat (wydaną w 1930 roku), w której on jest wszechwiedzącym nieufnym detektywem, ona – jakżeby inaczej – zakochaną w nim oddaną bezwarunkowo sekretarką? On to wyrachowany macho muchacho, a kobiety, z którymi się zadaje, są z założenia głupie i naiwne, jednej czasem zdarza się pomyśleć, drugiej – jeśli odznacza się przebiegłością – jedyną bronią okazuje się – rzecz jasna – uroda i słabość wynikająca z płci. A jeśli pojawia się oszust gej, to anonsuje się go jako „ciepłego faceta”. Przecież ten model już nikogo ani nie bawi, ani nie śmieszy. Przynajmniej nie powinien.
Jednak w przypadku tej powieści powinniśmy uczynić wyjątek i ulgowo potraktować jej mizoginistyczne wątki. Bowiem „Sokół maltański” Dashiella Hammetta to mistrzowski wzór czarnego kryminału. Zwłaszcza gdy ma się do czynienia z równie mistrzowskim nowym przekładem autorstwa Tomasza S. Gałązki. Trudno się obrazić i skupić na bulwersacji, gdy dostaje się tak pyszne dialogi między detektywem Samem Spade’em a policjantami Tomem Polhausem i porucznikiem Dundym, smakowite potyczki i te słowne, i te na pięści czy kopy z Joelem Cairo czy cynglem Wilmerem. Albo słodko-gorzkie spotkania z oszustką i prowodyrką całego zamieszania, Brigid O'Shaughnessy vel Wonderly vel Leblanc, próbującą rozegrać Spade’a łzami, uśmiechami i pocałunkami.
Dla przypomnienia, w jednym zdaniu zarysuję akcję znaną Państwu, jeśli nie z książki, to na pewno z filmu z 1941 roku z Humphreyem Bogartem w roli Sama i Mary Astor grającą Brigid. Brigid zgłasza się do detektywistycznej firmy Spade & Archer w San Francisco z prośbą o pomoc w odnalezieniu niepełnoletniej siostry, którą miał uwieść i wywieść z Nowego Jorku niejaki Floyd Thursby. Miles Archer – zawodowy partner Sama – podejmuje się śledzić podejrzanego i odnaleźć siostrę zleceniodawczyni, która – co niebagatelne – dobrze płaci. Pestka i łatwy zarobek – wydaje się z początku detektywom. Jednak jeszcze tej samej nocy mamy dwa trupy, a kolejnego ranka okazuje się, że Brigid nie siostry szuka, a poluje na tajemniczą drogocenną figurkę sokoła. No i że chętnych do zdobycia owego skarbu jest więcej.
Z pozoru błaha sprawa rozwija się i trzyma w napięciu właśnie dzięki dialogom i towarzyszącym im zachowaniom, jak choćby notoryczne skręcanie papierosów przez Sama czy gesty – „Jego szparkie oczka otaksowały twarz Spade’a wyrażającą zupełny spokój” (czy to nie cudne zdanie?). Miejsce akcji właściwie ogranicza się do apartamentów hotelowych i mieszkania detektywa, ale za to znamy ich każdy mebel, każdy detal: „Nierównymi płatkami popiołu usiany był żółty blat biurka, zielony bibularz i leżące na nim papiery. Z uchylonego na dwadzieścia centymetrów okna za morelową zasłonką wpadało z podwórza powietrze nieco zalatujące amoniakiem”. Liczą się też kostiumy, autor precyzyjnie odmalowuje wygląd i fizjonomię każdej postaci: „Grubas tonął w sadle, miał różowe pulchne policzki, wargi, podbródki i kark, brzuszysko jak wielkie, miękkie jajo ogarniające cały tors, ramiona i nogi niczym odwrócone stożki. Gdy szedł na powitanie Spade’a, każda z jego fałd przy kolejnych krokach unosiła się, dygotała i opadała osobno, coś jak grono baniek mydlanych, nieoderwanych jeszcze od kółka, przez które je wydmuchano. Oczy znikające wśród fałd tłuszczu, były ciemne, błyszczące. Obszerną czaszkę pokrywały rzadkie ciemne loczki. Ubrany był w czarny żakiet z długimi połami, czarną kamizelkę, plastron z czarnej satyny z wpiętą różowawą perłą, prążkowane spodnie z kamgarnu i lakierki”. Albo: „Panna Wonderly w ściągniętej paskiem zielonej sukience z jedwabnej krepy otworzyła drzwi apartamentu numer tysiąc jeden w budynku Coronet. Twarz miała zarumienioną. Ciemnorude włosy, z przedziałkiem po lewej, opadające swobodnymi falami na prawą skroń, były nieco zmierzwione”. Opisy spija się jak piankę z kawy, powoli, po słówku, toż to językowa uczta, za którą – jeśli chodzi o polski przekład – powinniśmy być wdzięczni równie autorowi, co tłumaczowi. Moje redakcyjne koleżanki z działu mody, czerpiąc z tych szczegółowych charakterystyk, mogłyby napisać fascynujący raport o stylu lat 30. XX wieku w Stanach Zjednoczonych.
Wszystko tu gra – idealnie do siebie pasuje i jest akurat. Bez przeciągania struny i zbędnych scen. Szorstki język przeplata się z czułymi słówkami, dźwięk wody sodowej dolewanej z syfonu do whisky z odgłosem zadawanego ciosu. Kryminał noir sprzed wieku, a jakby Hammett napisał go w 3D – tak plastyczny. Po lekturze postanowiłam przeprowadzić eksperyment i obejrzałam ponownie film z Bogartem i Astor – niegdyś należał do moich ulubionych. I, tak jak podejrzewałam, teraz wydał mi się płaski, wybrakowany z ważnych detali, póz, gestów i wielu dialogów.
Polecam więc sięgnąć w ponury wieczór po „Sokoła maltańskiego”, klasykę w najlepszym wydaniu i przekładzie, przymykając oko na niektóre wątki, wierząc, że gdyby Hammett żył choćby pół wieku później, uczyniłby z oszustki Brigid równą przeciwniczkę detektywa, z którym nie pracowałaby wzdychająca do niego asystentka, a może lekko neurotyczny asystent.
Dashiell Hammett, „Sokół maltański”, przekład z angielskiego Tomasz S. Gałązka, wydawnictwo ArtRage
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.