Lorrie Moore, wymieniana pośród twórców zza oceanu jednym tchem z George’em Saundersem i Alice Munro, w Polsce pozostawała dotychczas mało znana. Oprócz zbioru opowiadań „Kora” żadne z jej pisanych z namysłem i nieśpiesznie (sama nazywa siebie pisarką powolną) dzieł nie było u nas dotąd tłumaczone. Tom „Ptaki Ameryki” w świetnym tłumaczeniu Adama Pluszki nareszcie to zmienił.
„Nasza najbliższa Czechowowi autorka” – tak ponoć mówią o niej Amerykanie. I rzeczywiście, z Czechowem łączy ją sprawa zasadnicza – samotność bohaterów, którzy widzą swoje szczęście gdzie indziej, zawsze poza linią horyzontu. Stan wyjściowy nie jest zadowalający – co do tego każda z postaci tych 12 opowiadań ma całkowitą jasność, ale dokonanie zmiany zawsze wydaje się ponad siły. Mimo to nie są to historie epatujące ludzką krzywdą – choć zdarzają się tu sytuacje graniczne, jak śmiertelna choroba dziecka czy nieumyślne zabicie niemowlęcia („Po prostu jestem okrutna. Cóż mogę powiedzieć”, komentuje swój styl autorka), większość opowiadań wrzuca nas w świat bohaterów z ich utartą codziennością, zwykłą i dziwną, jak dziwne wydają się wszystkie nasze rytuały, jeśli przyjrzymy się im z bliska, pod nietypowym kątem. „Ogólnie rzecz biorąc, ludzie nie byli mapami drogowymi. Ludzie nie byli hieroglifami ani księgami. Nie byli historiami. Człowiek był zbiorem wypadków. Człowiek był nieskończoną stertą kamieni, pod którą rosły różne rzeczy”, pisze Moore w jednym z opowiadań. Te właśnie rzeczy – traumy, niedoskonałości i całkiem absurdalne nadzieje – rosnące pod stertą kamieni o nazwie „człowiek”, pokazuje nam autorka.
Rodzinne układy słoneczne
„Każdy układ w życiu pociągał za sobą smutek, sentymentalny cień tego, że jest czymś innym, bo jest właśnie tym”, myśli tytułowa bohaterka opowiadania „Agnes z Iowa”, której mama uważała, że niewyszukane imię podkreśla urodę kobiety. Agnes jednak nie jest zbyt piękna i uporczywie szuka w sobie wyjątkowości, której pozbawiło ją imię – w niektórych okresach swojego życia przedstawia się z francuska „Ań-jez” – ale to nie pomaga. Jest na wskroś zwyczajna i jak w losach wielu innych bohaterów Lorrie Moore, w jej życiu również dominuje brak – w tym konkretnym wypadku jest to brak dziecka, którego ona i jej mąż Joe mimo usilnych starań wciąż nie mają. Kiedy Agnes spotyka sławnego pisarza, nagle – choć wydawałoby się, że jej problemy osobiste i krótki small talk z nowo poznanym człowiekiem pióra nie mają ze sobą nic wspólnego – w bohaterce kiełkuje nadzieja na spełnienie. Z tą nadzieją, ale bez żadnej obietnicy spełnienia zostawia nas autorka wraz z końcem opowiadania.
W taki właśnie sposób Lorrie Moore przybliża losy postaci osobnych, sprawiających wrażenie odłączonych od swojego układu planet niczym samotne satelity, rozczarowane własnym miejscem we wszechświecie. Takim odłączonym ciałem niebieskim z pewnością jest także Therese z tekstu „Kalambury”, która przyjeżdża do domu rodziców na święta i bierze udział w corocznej rodzinnej tradycji, czyli tytułowej grze. Od przejścia przez próg rodzice i dorosłe już rodzeństwo z partnerami wydają się bohaterce jedynie trupą aktorów odgrywających swoje role. Gdy tylko światło zgaśnie, każdy jak najszybciej będzie starał się uciec do własnych spraw. Lorrie Moore, biorąc na warsztat temat wyjątkowo ograny – rodzinny zjazd, podczas którego dochodzi do przewartościowania zaniedbanych i skrzywionych utartymi schematami relacji – podejmuje ryzyko. Autorka wychodzi jednak z tej próby cało: odgrywane przez członków rodziny kalambury oczywiście uruchamiają zadawnione konflikty i całkiem nowe animozje, ale Moore nie popada w patos ani sztampę. Zamiast tego wplata w narrację właściwy sobie humor, przypominający nieco styl mistrzyni kreowania kuriozalnych fabularnych scen Mirandy July lub komizm twórczyni serialu „Fleabag” Phoebe Waller-Bridge. Therese, nie mogąc znieść kobiety, w jaką zmieniła się jej młodsza siostra, nagle rzuca się niczym nieżywa na podłogę w nadziei, że rozbawi siostrę zaśmiewającą się z tego żartu, kiedy obie były małe. Jej nową mantrą, dzięki której stara się przetrwać kolejne dni, jest już nie „om”, ale „no cóż”. W podobnie ironiczny sposób Moore opisuje wszystkie układy rodzinne, z których żaden nie wydaje się optymalny, ponieważ relacje międzyludzkie z założenia umykają optymalizacji. „[M]ałżeństwo to ogólnie dobry układ, tyle że ogólnie nieosiągalny”, uważa Ruth z opowiadania „Nieruchomość”, którą od 23 lat mąż zdradza z intensywnością, na którą Ruth może już tylko reagować śmiechem.
Jałowe jastrzębie, bezpańskie kury, głupie gdakacze
„Ptaki Ameryki”, zbiór opowiadań wydany w Stanach w 1998 roku, to tom spójny nie tylko dzięki braterstwu doznań i współdzielonej niemocy bohaterów, lecz także dzięki motywowi ornitologicznemu. W każdym z tekstów uważny czytelnik bądź czytelniczka zauważą ptasie porównanie lub chociażby przecinające niebo w tle skrzydło. „Staram się, żeby wszystkie moje ptaki wylądowały na tym samym podwórku”, mówi bohater „Życia społeczności lokalnej” i jest to wyjątkowo ładny synonim pragnienia, by jego życie stanęło wreszcie na nogi. Czasem – jak w opowiadaniu „Co chcesz robić dobrze” – scena z ptakami w roli głównej będzie miała dla fabuły niebagatelne znaczenie. Mack, który podróżuje od miasta do miasta ze swoim niewidomym partnerem Quiltym, dusi się w związku i tęskni do synka. Ów zniknął z jego życia wraz z byłą żoną. Mack długo akceptował ten stan rzeczy, aż podróż z Quiltym u boku i widok kaczek, które mieszkają w oazie stworzonej dla nich w luksusowym hotelu, wywołuje w nim lawinę uczuć i „[c]zuje, jak jego głowa kurczy się od nienawiści, jaką jest miłość, z którą nie ma dokąd pójść”. Mack zaczyna porównywać swoje życie do losu wyjątkowo uprzywilejowanych kaczek – wypada ono co najmniej blado: „Wszystkie inne ptaki świata – jałowe jastrzębie, bezpańskie kury, głupie gdakacze – będą wieść wyczerpujące, nieszczęsne życie i latać na północ, południe, tam i z powrotem, w poszukiwaniu miejsca na odpoczynek. Lecz nie one. Nie te bogate, fartowne kaczki!”.
Zazdrość jest pewnie wpisana w DNA bohaterów „Ptaków Ameryki”. A może w DNA wszystkich ludzi i wszystkich ptaków, nie tylko bezpańskich kur i głupich gdakaczy, którzy dotknięci mniejszymi i większymi traumami, szukają swojego miejsca, swojej przykrytą „stertą kamieni” tożsamości i szczątkowej chociażby nadziei. O tym wszystkim, z sobie właściwym przewrotnym okrucieństwem, pisze Lorrie Moore.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.