Oto kolejna powieść Harlana Cobena o mężczyźnie imieniem Wilde, którego perypetie z dzieciństwa poznała cała Ameryka: był małym dzieckiem, żyjącym pośród natury, znalezionym przypadkiem w dzikich lasach rosnących na zboczach Appalachów. W „Brakującym elemencie” bohater szuka biologicznych rodziców. A my razem z nim, zastanawiając się jednocześnie, kto jest winien największym zbrodniom.
W artykułach Wilde'a szybko nazwano nowym Mowglim, od bohatera „Księgi dżungli” Kiplinga, albo wręcz amerykańskim Tarzanem. Najpewniej ze względu na swoje dzieciństwo Wilde wyrósł na odludka, nigdy nie zbudował domu (jeśli nie liczyć schowanej w gęstwinie tajemnej ekokapsuły, w której pomieszkiwał) i nie założył rodziny. To, iż podkochiwał się w Laili, wdowie po jedynym przyjacielu (takiego w końcu znalazł) i otoczył ojcowską opieką jej dorastającego syna, niewiele tu zmieni.
Lecz stało się nieuniknione: Wilde, eksżołnierz i facet od zadań specjalnych w ochronie, w końcu postanowił się dowiedzieć, kim byli jego rodzice. W tym celu wysłał swoje DNA do jednej z setek internetowych instytucji zajmujących się rysowaniem drzew genealogicznych i wyszukiwaniem genetycznych zgodności między ludźmi, którzy nawet nie wiedzieli o swoim istnieniu. Dostał odpowiedź, ale – można się domyśleć – nie była ostateczna.
Choć przeczuwany, że Wilde znajdzie w końcu swoich biologicznych rodziców, musimy wraz z nim odbyć poszukiwania. A te zawiodą nas w tajemny internetowy świat oraz do programów z gatunku reality show, które widzom wmawiają pełen spontan występujących tam uczestników, a w rzeczywistości są cwaną ustawką nakierowaną na zdobycie jak największej liczby polubień.
Fakt, nie tylko w powieści Cobena reality shows grają niepoślednią rolę, skupiając wielotysięczną, a może nawet milionową widownię. Nadto są przestrzenią, gdzie wielu szuka sławy, prawda, że ulotnej i nie na całe życie, za to ofiarującej worki pieniędzy, przynajmniej w USA. Warto odnieść sukces w programie „Miłość jest polem bitwy”, nawet kosztem okłamywania najbliższych, bo procentuje to pokaźną kasą, a narcyzom daje satysfakcję rozdawania autografów.
Intryga w „Brakującym elemencie” wydaje się wzięta z rzeczywistości
Powieści Harlana Cobena mają publiczność jak najbardziej popularne reality shows. Przetłumaczono je na wiele języków, zrealizowano według nich kilka filmów pełnometrażowych i sporą garść seriali. To dobra rozrywka wyższej B-klasy i najpewniej tak samo będzie traktowany thriller „Brakujący element”, co wnosić można choćby z zamorskich recenzji książki, rozwodzących się nad wartką akcją, sprytnie zakamuflowaną zagadką, wyrazistymi charakterami, udokumentowaniem intrygi w taki sposób, że wydaje się wzięta z rzeczywistości.
Jedną z bohaterek „Elementu…” jest Hester Crimstein, dla Wilde’a niemal matka, uznana adwokatka, gospodyni własnego programu TV na temat sądów i prawa. Tym razem Hester broni Richarda Levine’a, który z zimną krwią zastrzelił Larsa Corbetta. Wina jest oczywista, a więc wyrok również, lecz Crimstein sięga w przeszłość podsądnego i odkrywa ciemne strony z życia ofiary. Zabójca jest ocalonym z Holocaustu, zaś zabity – amerykańskim nazistą. I już nic nie jest takie oczywiste.
W tym miejscu Coben (a może nie on) dokłada czytelnikom ekstra zagadkę, uprzednio objaśniając, na czym polega przestępstwo. Więcej – w książce znajdziemy długaśną listę podejrzanych, a są nimi nie tylko Amerykanie. Zadaniem czytelnika jest – jak w przednim kryminale – odpowiedź na pytanie, kto winien.
Proces Levine’a odbywa się w Nowym Jorku. Przeciwnikiem mecenas Crimstein jest prokurator Hickory, który nie da się wziąć na plewy. Dlatego Hester musi wytoczyć działa największego kalibru. Mówi przed sądem, spoglądając w oczy ławie przysięgłych, że doskonale rozumie, dlaczego jej klient zabił: „Może pan – opisuje ofiarę – nie widzi w nim drania, panie prokuratorze. Nieważne. Richard Levine pewnie też go w nim nie widział. Widział kogoś znacznie gorszego. Jego dziadek ocalał z Holocaustu. Uratowali go Amerykanie, wyzwalając Auschwitz. Na wpół zagłodzonego. Prawie martwego. Ale nie zdążyli uratować jego bliskich”.
To wszystko mówi w narracji Harlana Cobena Hester Crimstein, uznana prawniczka i telewizyjny autorytet, na 52 stronie polskiego wydania powieści „Brakujący element”.
Potem zaś akcja rozwija się, bo szkoda tracić tempo. Ława przysięgłych łyka słowa pani mecenas jak gąska, której wciskają w dziób tłuste kluski. Podobnie prokurator i podsądny oraz sędzia. Gdzieś tu jest jakiś haczyk. Musi być.
Przewracamy więc stronę za stroną, by w końcu rozwikłać przedstawioną nam zagadkę. Już wiemy, jak szuka się kuzynostwa, posiłkując się DNA, i w jaki sposób zmienia się tożsamość świadkom. Tylko w sprawie wyzwolenia Auschwitz przez Amerykanów głucha cisza.
A przecież marny uczeń powszechniaka wie, że Auschwitz wyzwoliła Armia Czerwona, a nie Amerykanie. Gdyby Amerykanie dotarli podczas II wojny światowej aż do Auschwitz, cała historia naszego kawałka Europy przedstawiałaby się inaczej. Nie byłoby na przykład Niemieckiej Republiki Demokratycznej, okupowanej przez Sowietów. Może za to byłaby Wolna Polska Rzeczpospolita z amerykańskimi bazami na swoim terytorium.
Rozwiążmy więc zagadkę, kto winien. Sam Harlan Coben? Możliwe, bo pisarze popularni tak bardzo, jak reality show „Miłość to pole bitwy”, często nie zajmują się detalami. Jego amerykańska drużyna redaktorów, weryfikatorów faktów, konsultantów? Bardzo prawdopodobne. Coben stosuje również zmyślny trik w zyskiwaniu popularności swoich powieści: za hojne datki na zbożne cele charytatywne umieszcza prawdziwe nazwiska darczyńców w swoich fikcyjnych książkach. Może więc zawinili darczyńcy?
Ale po naszej stronie oceanu też jest plejada podejrzanych. Redaktor polskiego wydania? Tłumaczka? Szefostwo wydawnictwa?
Pytam, bo „Brakujący element” trafi w ręce tysięcy polskich czytelników. No i co im powiecie, jeśli spytają, kto wyzwolił Auschwitz?
Harlan Coben, „Brakujący element”, tłumaczenie Magdalena Słysz, wydawnictwo Albatros
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.