Ryzyko kontrolowane
Monika Kordowska, kolejna bohaterka naszego cyklu o kobiecym sukcesie, pełni funkcję dyrektor zarządzającej Pionu Ryzyka Operacyjnego, Kontroli Kredytowej i Przeciwdziałania Nadużyciom w banku BGŻ BNP Paribas. Jeszcze na studiach została mamą, więc szybko musiała osiągnąć samodzielność. To życie poza schematem ją ukształtowało.
Czym dokładnie zajmuje się pani w banku?
Jestem dyrektorem zarządzającym pionu, który swoim zakresem działania obejmuje ryzyko operacyjne, przeciwdziałanie nadużyciom, kontrolę kredytową, monitorowanie zabezpieczeń i RODO. To kompozycja wieloelementowa, obecnie ponad stuosobowy zespół ekspertów. Funkcjonujemy w obszarze ryzyka, co siłą rzeczy plasuje naszą działalność na drugiej linii lub, innymi słowy, na linii kontrolno-nadzorczej. Choć dla mnie dużo bardziej właściwe, z punktu widzenia tego, jak ja rozumiem misję działania pionu, jest wspieranie biznesu w realizacji celów – ale w sposób bezpieczny. Ryzyko operacyjne dotyczy każdej dziedziny działalności instytucji, bo w każdej występują czynniki ryzyka – człowiek, proces, system lub czynniki zewnętrzne. Trzeba więc zbudować w organizacji takie rozwiązania i mechanizmy, ale także procedury metodologiczne, aby móc określić, czy jesteśmy bezpieczni, czy nie. Naszą rolą jest też patrzenie nie tylko tu i teraz, czyli ocena obecnych ekspozycji, lecz także w przyszłość, by rozpisać możliwe scenariusze. Dostrzeganie potencjalnych zagrożeń wymaga wyobraźni.
Co oznacza to ryzyko?
Ryzyko to nic innego jak niepewność. My tą niepewnością zarządzamy. W ubiegłym roku do moich obowiązków doszło także wdrażanie przepisów wynikających z nowych przepisów RODO. Gdy pojawił się ten temat, poinformowałam mojego szefa o ryzyku związanym z moim zaangażowaniem w projekt, bo musiałam się go dopiero nauczyć (śmiech). To ryzyko zostało przez przełożonego zaakceptowane. Pełniłam więc przez pewien czas funkcję IODO w banku i budowałam zespół odpowiedzialny za ten obszar. Z tego płynie lekcja, że przyznanie się do tego, że się czegoś nie potrafi, nie oznacza, że nie możemy podnieść ręki i powiedzieć: „Podejmuję się tego”.
Podejście „Nie umiem, ale sobie poradzę” wymaga pewności siebie.
Być może, ale u mnie wynika to z potrzeby próbowania nowych rzeczy, którą czułam od zawsze. I z poczucia odpowiedzialności. Jestem typem sportowym. Kilkanaście lat trenowałam siatkówkę. Mam samodyscyplinę, dążę do celu, jestem waleczna. Rozumiem to tak, że mam potrzebę rywalizacji, ale rozumianej jako praca całego zespołu na rzecz wspólnego celu. Bo jedna osoba nigdy sama nie wygra meczu.
Gra pani do dzisiaj?
Tak, na plaży, w korporacyjnych rozgrywkach lub zaprzyjaźnionej lidze dwójek, a nawet w ubiegłym roku w mistrzostwach Polski oldboyów i oldboyek w plażowej piłce siatkowej.
Dlaczego wybrała więc pani SGH, a nie AWF?
Poszłam na finanse i bankowość na SGH, bo w tamtym czasie wydawało mi się, że to najciekawsza dla mnie opcja– studia przyszłościowe i modne. Na drugim roku studiów dopadły mnie wątpliwości, czy to dla mnie aby na pewno właściwe studia. I możliwe, że zmieniłabym zupełnie kierunek, tyle że na pod koniec drugiego roku urodziłam córkę. I wtedy moje życie wymknęło się zupełnie poza schemat. Trzeba było działać niestandardowo. Zabrałam więc kilkumiesięczne dziecko do akademika i skończyłam studia. Dzięki pomocy rodziny, przyjaciół i własnej determinacji. To mnie ukształtowało. Dało siłę, choć wymagało ogromnego samozaparcia. Szybko musiałam dojrzeć do macierzyństwa. Zdarzały się też momenty trudne, zmęczenia i nawet zwątpienia. Nie umiałam się zatrzymać i zwyczajnie cieszyć się tym, co mam. Potem dopiero łapałam się na tym, że przecież czas tak szybko mija, więc trzeba te chwile chwytać. Moja córka, która kończy dziś matematykę na UW, pół roku temu wyszła za mąż. Nie mogę uwierzyć w to, że jest już dorosła! I odczuwam syndrom pustego gniazda. Ale dzieci, bo mój zięć to też już przecież moje „dziecko”, już zapowiedziały, że mogę spodziewać się w przyszłości wnuków. Wniosek z tej całej historii? Nie odpuszczać swoim marzeniom, jeśli w życiu zadzieje się coś nieprzewidzianego. I nie myśleć, tak jak zdarzało mi się w młodości, że muszę komuś coś udowodnić. Z perspektywy czterdziestokilkuletniej kobiety widzę, że takim myśleniem zastawiamy na siebie sidła. Ta negatywna motywacja bywa destrukcyjna. Zrozumiałam, że ja już nic nie muszę udowadniać. Tylko robię i jestem tu, bo tego chcę. Ale to nie zmienia faktu, że mam w sobie wciąż ten niepokój. Wciąż mnie gdzieś gna. Gdy w moje życie wkrada się rutyna, próbuję ją zaburzyć. Moje życie nie ułożyło się wcale modelowo, i dobrze, bo dzięki temu skuteczniej mierzę się z wyzwaniami.
Miała pani większą motywację do pracy niż pani rówieśnicy, musząc utrzymać siebie i córkę?
Przeszłam inną drogę niż moi znajomi ze studiów. Gdyby nie macierzyństwo w młodym wieku, byłabym pewnie innym człowiekiem. Ale wierzę, że ścieżki układają nam się celowo, po to, żebyśmy stali się takimi ludźmi, jakimi chcemy być.
A jak poradziła sobie pani na początku kariery, gdy pracodawcy często wymagają od pracownika nadmiernego zaangażowania?
Zawsze byłam zaangażowana w pracę. I chciałam się uczyć. Ale na początku pracowałam mniej niż teraz. Dziś chciałabym zachowywać większą równowagę między aktywnością zawodową a życiem prywatnym. Wtedy, gdy byłam młodą matką, po obronie wróciłam do rodzinnego miasta i zaczęłam pracę w oddziale banku. To była świetna decyzja, bo poznałam pracę w bankowości, będąc niemalże na froncie, pracując z klientami. Potem dostałam się do programu dla młodych pracowników z potencjałem i po stażu w Brukseli wróciłam do Warszawy, żeby pracować w centrali. Za szefem poszłam do nowo powstającego działu ryzyka. W międzyczasie zrobiłam dwuletnie studia MBA. Godzenie zajęć z pracą i wychowaniem córki było ogromnym wyzwaniem. Ale cieszyło mnie to, że moje dziecko, już wtedy w połowie podstawówki, patrzy na mnie z podziwem. Wiedziałam, że to będzie budowało także jej poczucie własnej sprawczości i ambicji. Sądzę, że też poczucia, że w życiu można wiele osiągnąć, jeśli się jest konsekwentnym.
Zobaczyła, że ona, jako dziewczyna, może dążyć do sukcesu.
Przed jej ślubem dużo rozmawiałyśmy o tym, jak budować swoją wartość. Z racji mojej pracy zdarza się, że patrzę na życie z perspektywy ryzyka. Dostrzegam potencjalne punkty zapalne. Dlatego mówiłam jej, że trzeba realizować własne cele, że trzeba mieć w życiu coś „swojego”. Tylko pod warunkiem, że samemu ma się siłę i zna się swoją wartość, można budować mocny związek.
A co jest najważniejsze w pracy w korporacji?
Relacyjność, empatia, wspólnota celu. I to, żeby wiedzieć, dokąd się zmierza. Myśleć kilka kroków naprzód. Wychodzę mojemu zespołowi naprzeciw, jestem dla pracowników partnerem. Miękkie umiejętności są tu kluczowe. Nie odpowiada mi formuła ex cathedra, każdego staram się wysłuchać, bo tylko wówczas możemy zwrócić uwagę na większą liczbę potencjalnych zagrożeń. Warto też nauczyć się myślenia długofalowego opartego na kompromisie. Wiem, że nie wszystko uda się od razu przeprowadzić po mojej myśli. To świadomość, że czasem warto też pójść na ustępstwo, bo wiem, że za jakiś czas ja będę potrzebować ustępstwa w ważnej dla mnie sprawie.
Tego nauczyła się pani od swoich poprzednich szefów?
Tak, zdecydowanie. Mam szczęście do przełożonych. Zawsze mieli do mnie zaufanie. Nie tylko dlatego, że uznawali wartość moich ekspertyz, ale też dlatego, że szanowali moją rzetelność w codziennej pracy. I tak, nauczyłam się od nich pracy z zespołem i co to znaczy być liderem.
Nikt nigdy nie robił pani problemu z powodu tego, że dzieli pani czas na pracę i macierzyństwo?
Nie, a teraz, gdy sama jestem szefem, cenię w pracy różnorodność. Zatrudniam kobiety i mężczyzn, osoby w różnym wieku, z odmiennymi doświadczeniami zawodowymi i osobistymi. Młodsze pokolenie stawia na work-life balance, szanuje własne cele, chce być spójne. Dzięki różnorodności zyskuję więcej punktów widzenia. Sama na początku kariery myślałam, że muszę upodobnić się do mężczyzn, żeby osiągnąć sukces. Szybko zrozumiałam, że to błąd. Już wiem, że nie muszę sprawiać pozorów nieomylności. Gdy czegoś nie jestem pewna, mówię szczerze, że muszę się jeszcze zastanowić. Polegam też na swojej intuicji, popartej doświadczeniem. Nie boję się powiedzieć, że intuicja mi podpowiada, że ten, a nie inny kierunek będzie właściwy.
Zawsze chciała pani pracować w korporacji?
Nie, to nie był mój świadomy wybór. Korporacja to strefa komfortu. Prowadzenie własnego biznesu wiązałoby się dla mnie z większym stresem. Chociaż poczucie bezpieczeństwa w korporacji bywa pozorne. Czy będę tu zawsze? Nie wiem.
A czuje pani, że osiągnęła sukces?
Każdy ma własną definicję sukcesu. Dla mnie osobiście sukces to wolność decydowania o tym, co chcę robić i co daje mi największą satysfakcję. Jestem ciągle w drodze. Absolutnie jednak nie umniejszam tego, co osiągnęłam do tej pory, i doceniam to.
Odczuła pani, że jako kobiecie jest pani trudniej?
Zasadniczo nie, choć dostrzegam też własne ograniczenia i obawy, nad którymi wciąż pracuję. Kobiety wciąż boją się prosić o awans, podwyżkę, przywileje. Z drugiej strony, powinny otrzymać oparcie instytucjonalne, żeby to robić. Bo gdy zapragną zawalczyć o więcej, powinny mieć możliwości osiągnięcia swojego celu. Co nie znaczy, że nigdy nie przyjdzie im zmierzyć się z odmową. To też część doświadczenia zawodowego.
Co jeszcze radziłaby pani kobietom w pracy?
Żeby ryzykować, także zmieniając pracę, bo zamknięcie się w jednej przestrzeni ogranicza. I w każdym miejscu pracy walczyć o równouprawnienie. Należy wyposażać kobiety w siłę do sięgania po swoje. Mam poczucie, że jeszcze sama za mało robię w tej kwestii. Choć jestem mentorką kilku kobiet, które same się do mnie zgłosiły, by je wspierać, to wciąż robię to w niewystarczającym stopniu. Czasem kobiety potrzebują zapewnienia, że dadzą radę. Tak jak w życiu osobistym, gdy nie radzimy sobie z problemem, umawiamy się na kawę z przyjaciółką. I nawet jeśli wiedziałyśmy od początku, co mamy zrobić, utwierdzamy się w tym przekonaniu dzięki wsparciu innych. Tak może to działać także w pracy. Wyciągajmy więc rękę do innych inspirujących kobiet i nie bójmy się prosić o pomoc. Także rola mężczyzn we wspieraniu kobiet jest ogromna. I cieszę się, że obecnie dużo się dzieje w tym obszarze w banku.
A jaką miała pani wizję sukcesu jako młoda dziewczyna?
Nie myślałam o tym, gdzie będę pracować. SGH wybrałam, bo była jedną z najlepszych uczelni w Polsce. U mnie w domu nie było kultu sukcesu, ale rodzice zawsze mówili nam, że trzeba się uczyć. Mam siostrę i brata, jestem najmłodszym dzieckiem, a rodzice się chyba tym najmłodszym najmniej przejmują, bo ono od rodzeństwa uczy się samodzielności. Dostałam od rodziców wolność, zwłaszcza że byłam niesamowicie żywiołowa. Trudno mnie było zatrzymać. Do dziś biegnę. To pewnie ryzyko pracy i życia ze mną. Trzeba za mną nadążyć.
Wraz z wiekiem i doświadczeniem przybywa pani siły do pracy?
„Poweru” mi nie brakuje. Ale, co ważne, potrafię się od pracy zdystansować. Trudniej mnie sprowokować. Nie przeżywam po wyjściu z biura konfliktów czy problemów. Tego typu wątpliwości nie zżerają mi już sił.
To wynika też ze spełnienia w życiu osobistym?
Tak, gdy patrzę na moje dzieci, mam poczucie ogromnej satysfakcji Jestem spełniona jako matka. Nawet gdybym nie osiągnęła tak dużo w aspekcie zawodowym, czułabym, że dokonałam czegoś wyjątkowego. Poczucie spełnienia daje mi też to, że nigdy nie stoję w miejscu. Zaczęłam teraz studia podyplomowe z tematyki zupełnie niezwiązanej z moją pracą zawodową. Wyłącznie z pasji. Bardzo mnie to kręci. Na tyle, żeby w weekendy też wstawać z samego rana. Jeśli spotkamy się znowu za kilka lat, może będę w zupełnie innym miejscu. Złagodnieję, zwolnię tempo, będę mieć wnuki. Ale na razie wciąż jestem w drodze.
Dziękujemy Etno Cafe Metro Politechnika za pomoc w realizacji zdjęć.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.