Pod koniec wojny Niemcy zabili w Rechnitz stu osiemdziesięciu Żydów. Ten mord postanowił opisać dziennikarz Sacha Batthyany. Pisząc, mierzył się z upiorami europejskiej historii, ale też z przeszłością własnej rodziny. – Ciotka Margit nie pociągnęła za spust, jednak przyjaźniła się z nazistami. Dobrze wiedziała, kto, co i jak – mówi autor nominowanej w tym roku do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego reporterskiej książki „A co ja mam z tym wspólnego?”.
Jak się miewa rodzina?
A dziękuję, dobrze.
Z ręką na sercu?
Moja rodzina jest ogromna, znam tylko jej niewielką część. Jeszcze mniejszą znałem przed napisaniem książki. Dzisiaj tych kontaktów mam więcej, choć podejrzewam, że większość z nich przeszłaby na drugą stronę ulicy, gdyby mnie zobaczyła.
Uważają, że przyniosłeś im wstyd?
Mniej więcej. Chcą, żebym był rzecznikiem prasowym, żebym mówił za wszystkich.
Nie mówisz za nich, tylko o nich.
To prawda, przynajmniej się staram. Nie zrobiłem nic innego poza bliższym przyjrzeniem się ciemnemu rozdziałowi naszej rodzinnej historii. Ale też nie ma co dramatyzować: są tacy, którzy książkę przyjęli dobrze i napisali mi o radości z tego, że „ktoś to w końcu opisał”, ale i tacy, którzy nie mogą tego przeboleć. Trudno.
Których jest więcej?
Oczywiście tych drugich. Oni uważają, że oszkalowałem rodzinę dla sławy i pieniędzy, że książka przyniosła mi miliony.
A przyniosła?
Bądź poważny.
Zauważyłeś jakieś rodzinno-geograficzne różnice?
Dość szybko się zorientowałem, że książkę polubiła ta część rodziny, która opuściła tereny dawnego Cesarstwa Austro-Węgierskiego. Ci, którzy żyją nadal w okolicy – nie mogą jej znieść.
Bo w tym rejonie Europy to bolesny temat.
Zdałem sobie z tego sprawę dopiero wtedy, kiedy książka już wyszła i została przetłumaczona na węgierski. Choć, muszę przyznać, ojciec mnie ostrzegał i mówił, że ta moja pisanina wywoła na Węgrzech wielkie poruszenie. Nie rozumiałem tego.
Kiedy zaczynałem, chciałem po prostu opisać historię morderstwa w Rechnitz, gdzie był jeden z naszych rodzinnych pałaców i gdzie pod koniec wojny Niemcy zamordowali stu osiemdziesięciu Żydów. Dopiero później zrozumiałem, że muszę tę historię połączyć ze współczesnością, ze sprawami, które mnie dotykają tu i teraz.
I z historycznej opowieści zrobiłeś osobistą podróż.
Nie jestem historykiem, tylko dziennikarzem. I tak zacząłem pracę nad książką – po dziennikarsku. Postanowiłem, że profesjonalnie wszystko sprawdzę, odszukam, że ze wszystkimi porozmawiam. Ale im bardziej zagłębiałem się w tę mroczną historię, tym bardziej interesowała mnie moja własna rodzina i mnożyły się kolejne pytania. Dlaczego wszyscy o tym milczą? Skąd ta cisza? Dlaczego nikt się tym nie zajął? Wtedy pomyślałem, że chcę o tym napisać i zacząłem bardziej grzebać w rodzinnej historii.
Zauważyłeś, że pozostałe książki nominowane obok mojej do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego są pod tym względem do siebie podobne? Że zadają pytania, których długo nikt nie chciał zadawać? Ciekawe, prawda?
Jaka jest dzisiaj odpowiedź na pytanie, co ty masz z tym wspólnego?
Boję się generalizowania, więc trudno mi jest na to pytanie odpowiadać. Wszyscy mamy jakiś bagaż, który niesiemy po naszych rodzicach, dziadkach i pradziadkach. Ja dostałem ten, o którym piszę i postanowiłem mu się przyjrzeć z bliska, także poprzez psychoterapię. I wiesz, co odkryłem? Że są pewne wzory zachowań, które odziedziczyłem po moich przodkach, choć nasze życia nie mogłyby być od siebie bardziej różne. W tym sensie jestem produktem wszystkiego, co się wydarzyło.
Dzisiaj wiem, jak bardzo ważne jest patrzenie wstecz, zadawanie pytań o przeszłość i zastanawianie się, czy zrobiłbym podobnie, czy też zupełnie inaczej. I nie chodzi tu o obwinianie siebie za grzechy tych, których już nie ma, ale o szczere opowiedzenie i rozliczenie. To jest naprawdę wyzwalające.
I niezbyt przyjemne.
Inaczej się nie da. Na Węgrzech często mnie pytano, po co wracać do ciemnych i wstydliwych kart historii? Czy to jest dobre dla kraju? Jaki to ma sens? Było, minęło. Nic dobrego z tego nie wynika, a można jeszcze wystawić na ciężką próbę miłość do własnego kraju. Ja uważam dokładnie odwrotnie. Prawdziwy patriotyzm jest wtedy, kiedy poznasz i zrozumiesz pełne dzieje swojego kraju, bo wtedy miłość do niego jest szczera, a nie ufundowana na sfałszowanej historii.
Miałeś poczucie winy?
Nie, nigdy. Pisząc miałem raczej poczucie odpowiedzialności za uczciwe opowiedzenie historii, którą moja rodzina starała się ukryć. I gdybyś mnie spytał, co książka zmieniła we mnie, odpowiedziałbym, że zwracam większą uwagę na sytuacje, które można by nazwać zupełnie błahymi, jak to, że ktoś w pracy jest źle traktowany albo dzieciaki w przedszkolu zachowały się nie fair.
Twoja ciotka, hrabina Margit Thyssen-Batthyany, nie uczestniczyła bezpośrednio w mordowaniu Żydów w Rechnitz.
Sama nie pociągnęła za spust, ale przyjaźniła się z nazistami, którzy podczas wydanego przez nią przyjęcia dokonali masakry na Żydach. Ciotka Margit doskonale wiedziała kto, co, jak i gdzie. Mało tego, po wojnie pomagała uciec i ukrywała dwóch największych zbrodniarzy mordu w Rechnitz. W tym sensie jest dla mnie taką samą sprawczynią, jak oni.
I nigdy nie poniosła żadnych konsekwencji.
Po wojnie nadal prowadziła wytworne życie jako jedna z najbogatszych kobiet Europy. To jest dla mnie nie do pojęcia. Nawet teraz, kiedy o tym mówię, zaczynam się denerwować.
Czy intensywność dwudziestowiecznej historii Europy Środkowej była dla ciebie, szwajcarskiego dziennikarza, zaskakująca?
Nie, dlatego, że nasz dom był bardzo środkowoeuropejski, a dokładnie rzecz biorąc węgierski – kompletnie. Tato czytał węgierskie książki, w domu byli ciągle jacyś węgierscy przyjaciele, a na ścianie wisiała mapa Węgier.
Tych Wielkich Węgier, sprzed traktatu z Trianon?
Oczywiście! Do tego mój ojciec i jego węgierskie towarzystwo zawsze ze Szwajcarii kpiło. Ojciec uważał, że jeśli nie cierpiałeś, nie masz pojęcia o życiu. A gdzie tu w Szwajcarii cierpieć? Nie mógł znieść tego wszechobecnego poukładania, tego „kraju bez historii”.
Moja relacja ze Szwajcarią też zawsze była skomplikowana. Raz jej broniłem, innym razem niekoniecznie. Czułem, że muszę wyjechać do „prawdziwego świata”. I myślę, że moje podróże związane z książką jeszcze ten rozdźwięk pogłębiły i spowodowały, że w Europie Środkowej poczułem się bardzo u siebie – ze wszystkimi jej dziwactwami. Dlatego cieszę się, że moja książka została przetłumaczona z niemieckiego na inne języki – w tym polski – bo mogę dzięki temu poznać bardzo różne reakcje czytelników z różnych krajów.
Coś cię z tych reakcjach zaskoczyło?
Z jednej strony to wspomniane już przenoszenie historii mojej rodziny na węgierskie tematy narodowe, a z drugiej – dość pobłażliwe podejście szwajcarskich czytelników. Tamtejsi znajomi pogratulowali mi książki, zauważając jednocześnie, że nie do końca ją rozumieją i podejrzewając mnie o podkoloryzowanie opowieści.
Zmieniłbyś w niej coś dzisiaj?
Tak, pisałbym jeszcze więcej o sobie. I nie dlatego, żeby pieścić swoje ego, ale dlatego, że tysiące emocji, które towarzyszyły mi w pracy nad książką, wydają mi się dzisiaj ważniejsze, niż wtedy, kiedy ją pisałem. Wtedy myślałem, że ludzie nie będą chcieli tego czytać. Dzisiaj myślę inaczej, no, ale jest już za późno.
Sacha Batthyany urodził się w 1973 roku w Szwajcarii. Z wykształcenia socjolog, z zawodu dziennikarz. Jest potomkiem starego węgierskiego rodu arystokratycznego. Jego książka „A co ja mam z tym wspólnego?” (Wydawnictwo Czytelnik), nominowana w tym roku do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, to reporterskie śledztwo, którego przyczynkiem jest zbrodnia z Rechnitz, kiedy podczas przyjęcia wydanego przez ciotkę Sachy – hrabinę Margit Thyssen--Batthyany – dochodzi do mordu na Żydach.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.