Nieposkromiona diwa polskiego malarstwa. Z furkotem tęczowych spódnic i haftowanych zapasek, w towarzystwie hożych dziewek, tnących hołubce górali i słowiańskich bożków wkracza na strony wydanej niedawno albumowej monografii zatytułowanej po prostu „Stryjeńska”.
Gdy myślę o Zofii Stryjeńskiej, widzę pod powiekami kalejdoskop kolorów. Towarzyszą mi też w codziennym życiu jej jedyne w swoim rodzaju powiedzonka. Gdy jest gorąco „mój mózg rozciapany jest upałem”, a gdy „czuję gruby wpadunek” i „sytuejszyn robi się trudna” muszę przerwać „barłożenie się do południa”, „starabanić się z łoża” i „wybalansować na światło”, by przewalczyć swój „niehumor”.
I chociaż większą część życia Zofia spędziła przy sztalugach, to jej głośna biografia „Diabli nadali” Angeliki Kluźniak oraz wydany niedawno rozszerzony wybór pamiętników malarki „Chleb prawie, że powszedni. Kronika jednego życia” udowodniły, że w przypadku Stryjeńskiej nieomylnemu chlaśnięciu pędzlem (określenie artystki) towarzyszyło też celne miotanie słów. Oraz iście filmowy życiorys zamykający się w latach 1891-1976. Teraz dzięki albumowi autorstwa Światosława Lenartowicza, znawcy twórczości i kuratora monograficznej wystawy Stryjeńskiej z 2008 roku, możemy powrócić do podstawowej treści jej życia, czyli do sztuki. Bogato ilustrowany, słusznych rozmiarów tom pozwala na nowo rozsmakować się w tej oszałamiająco bujnej twórczości.
Epizody z życia Zochy
Zanim jednak o malarstwie, kilka słów przypomnienia o – jako się rzekło – filmowym życiu Zofii Stryjeńskiej (sama przedstawiała się jako Zocha), bo to materiał na legendę, polską Fridę Kahlo, jak zachwycał się jeden z recenzentów jej biografii. Przydałby się kostiumowy serial z netfliksowym rozmachem, w którym pojawiłyby się takie epizody jak wyjazd młodziutkiej Zosi Lubańskiej do Monachium na studia malarskie w męskim przebraniu, czy burzliwe małżeństwo z architektem Karolem Stryjeńskim, nazywającym Zofię czule swoim „Czupiradełkiem”. Oprócz wspólnoty artystycznej Zofię pociągały w nim także jego „błękitne reflektory”, czyli niebieskie oczy, co nie przeszkadzało jej gonić go z odbezpieczonym rewolwerem w odwecie za zdrady. Mąż nie pozostawał jej dłużny. Usiłował podstępem zamknąć ją w szpitalu psychiatrycznym i odebrał prawa rodzicielskie do „trójki ananasów na krzewie ich życia”, jak mówiła Zocha o dzieciach: córce Magdzie i bliźniakach – Jasiu i Jacku.
Nie zabrakłoby jej ekstrawaganckich stylizacji, jak ta opisana w liście do matki: „Mam buciki bez pięt (najmodniejsze!) z kokardami, kostium czarny z suto garnirowanymi rękawami, cieniowane zielone okulary na pół twarzy, genewską fryzurę i młynek do kawy na głowie.” Oraz znajomości z barwnymi postaciami kultury XX-lecia międzywojennego: od Marii Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej i Karola Szymanowskiego po Witkacego. Musiałoby się w tym serialu znaleźć miejsce na wielką sławę przedwojennej „księżniczki polskiego malarstwa”, ale też na powojenną nędzę coraz bardziej schorowanej i samotnej emigrantki.
Artystka totalna
Życiorys miała Stryjeńska przepyszny, ale ważniejsze to, co go napędzało – potężny imperatyw tworzenia, imponujący talent i pracowitość. Stryjeńska to fenomen. Jedyna w tamtych czasach tworząca kobieta, która stała się „artystką narodową”. Jej malowane głównie akwarelą i gwaszem obrazy, jednocześnie nowocześnie śmiałe i sięgające do słowiańskiej mitologii i folkloru, wpisywały się w tęsknoty powstającej właśnie niepodległej Polski śniącej o przeszłej i przyszłej wielkości. Ale twórczość Stryjeńskiej trafiła też do masowej świadomości, co uczyniło z niej jedną z pierwszych polskich ikon popkultury.
– To przykład artystki totalnej – mówi Światosław Lenartowicz. – Dla niej wszystko, co projektowała, od rękawiczek, przez ilustracje czy zabawki, po wielkoformatowe obrazy, było jednością. Dlatego w albumie zdecydowałem się na układ prac w miarę chronologiczny, bez podziału na dziedziny sztuki.
Lenartowicz zaznacza, że Zofia jako jedna z pierwszych na tak wielką skalę zrozumiała rolę reprodukcji, wydając swoje teki i albumy z grafikami, różne formy reprodukcji w formie tablic i oczywiście pocztówki. – Dochody z obrazów sztalugowych były większe, ale modę na Stryjeńską nakręcała właśnie reprodukcja drukarska i tak trafiła „pod strzechy”. W miarę narastania popularności, wydawcy zrozumieli, że „opłaca się” ją wydawać i to się wzajemnie nakręcało – mówi autor albumu.
W męskim świecie
Była artystką bezkompromisową, w jej życiu niewiele zostawało więc miejsca na sprawy inne niż sztuka, chociażby na rodzinę. Zocha to postać, chciałoby się rzec pikasowska, czy lepiej witkacowska. Porównania i wzorce męskie, ale to dlatego, że taka kobieta jak ona, była wtedy na polskiej scenie artystycznej wyjątkiem.
– Miała niezwykłą odwagę – stwierdza Światosław Lenartowicz. – Począwszy od tego, żeby studiować w męskim przebraniu. Nie gloryfikuję w książce panów, którzy się wokół niej zebrali, jak choćby wpływowi krytycy Jerzy Warchałowski i Jan Żyznowski, czy małżonek Karol Stryjeński, ale rzeczywiście bez nich niemożliwe byłoby w tym czasie zrobienie takiej kariery, czy choćby zamówienie u Zofii fresków w Baszcie Senatorskiej na Wawelu.
Czy pochodzący ze znanej artystycznej rodziny Karol Stryjeński jako mąż i mentor bardziej jej pomagał, czy krzywdził? Ich miłosno-nienawistna relacja była niejednoznaczna.
– Myślę, że oboje przyczynili się do niepowodzenie małżeńskiego – stwierdza badacz. – Za to w jej sztuce rola Karola, zwłaszcza w początkach działalności wydawniczej Zofii, była kluczowa. Jako artyści doceniali się i rozumieli. Dzięki jego wydawnictwu „Fala” Zofia rozwinęła się jako ilustratorka książek. Była to właściwie eksperymentująca manufaktura i to Zofii odpowiadało. Na przykład książka Kazimierza Tetmajera „Jak baba diabła wyonacyła” potrafiła mieć kilka rodzajów okładek!
Stryjeńska o pozycji kobiety-artystki wypowiada się gorzko: „Kobieta plastyk czegóż się można od życia spodziewać? (…) Jej walory kobiece nie tylko nie mają najmniejszego zastosowania, ale nawet muszą być zgłuszone, zniwelowane, gdyż rodzaj pracy twórczej, będącej zarazem podstawą jej bytu, zmusza ją do wydobycia z siebie męskich wartości i przeistoczenia się w rzemieślnika, w skupionego anachoretę, w robociarza”.
Wizjonerka na zakręcie
W albumie można prześledzić cały imponujący dorobek malarki, począwszy od pierwszych wprawek i karykatur, gdy to portretowała klientki zaglądające do sklepu ojca ze skórzaną galanterią. Czarują młodzieńcze „Bajdy” i kolejne wersje słynnych Bożków Słowiańskich, nasycone zmysłowością i witalnością alegorie pór roku, rzek i żywiołów, łowickie stroje i huculskie obrzędy. Ale też dekoracje malarskie słynnego Pawilonu Polskiego nagrodzonego w 1925 roku na Międzynarodowej Wystawie Sztuki w Paryżu. Oraz scenografie i kostiumy teatralne do „Balladyny” wystawianej w krakowskim Teatrze im. Juliusza Słowackiego w 1927 roku, a nawet wizjonerski projekt Witezjonu, czyli słowiańsko-pogańskiej świątyni połączonej ze sceną teatralną. Widać rozpiętość talentu, ale też wiadomo, że niedługo po tym, jak Zofia osiąga szczyt, następuje bolesny upadek. Potem musi walczyć o materialne przetrwanie. Wojna pogłębi problemy, a katastrofy dopełnią lata samotnej emigracji m.in. w Paryżu i Genewie, gdy dla Polski Ludowej była artystką niewygodną, pieszczoszką przedwojennej sanacji, która wybrała „zgniły Zachód”.
– Wydaje się, że ona po prostu nie umiała gospodarować pieniędzmi – tłumaczy Lenartowicz. – W Paryżu jakoś sobie radziła. Mieszkała cały czas w hotelu i wynajmowała pracownię od czasu do czasu. Jak dziś już wiemy, dochody miała wtedy całkiem spore, a obrazy o tematyce religijnej, które stanowiły znaczną część jej dorobku w tym czasie, szły do Stanów Zjednoczonych w dużych ilościach. Od lat 60., gdy przyjechała do Genewy, była już na utrzymaniu dzieci. Nie mogła malować, bo traciła wzrok…
Powojenne obrazy w większości nie dorównują dziełom z lat 20. i 30., być może dlatego, że swoje gwasze o dźwięcznych, lśniących barwach zaczęła malować na innym podłożu. Zamiast papieru wybierała częściej płótno na blejtramie. Zdarzają się jednak dzieła wybitne, jak abstrakcyjne we fragmentach „Zmartwychwstanie” z Muzeum Polskiego w Ameryce w Chicago. Do „taśmowej produkcji” zbliżają się powtórzenia znanych przedwojennych motywów, głównie ludowych, malowane bez dawnej staranności. Samej Zofii zdarza się dzielić swoją ówczesną twórczość na „obrazy, knoty i hiperknoty”.
Zofia przyszłości
Przegląd twórczości w albumie kończy zestaw projektów Stryjeńskiej z obszaru sztuki użytkowej, który uwodzi widza. Ze swoim wyczuciem formy, barwy i rytmu Zofia stworzyła projekty kilimów i tkanin, które natychmiast chciałoby się zobaczyć w interpretacji współczesnego designu. Myślę też, że fantasmagoryczne, wyrafinowane kolorystycznie stroje i nakrycia głowy pogańskiego panteonu wymyślane przez Zofię nadal czekają na odkrycie przez młodych polskich projektantów mody. Na razie fizyczne prototypy kostiumów Marzanny, Światowida, czy Perkuna uszyła i wykorzystała w jednym ze swoich performansów współczesna polska artystka wizualna Paulina Ołowska. Stryjeńska wciąż fascynuje kolejne pokolenia artystów, a zwłaszcza artystek, dla których chowa jeszcze w zanadrzu (w zapasce?) wiele inspiracji.
„Stryjeńska” Światosława Lenartowicza, proj. graficzny Lech Majewski, BOSZ 2018.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.