Projektant biżuterii został zdunem, właściciel salonu sukni ślubnych hoduje owce, a pracownik korporacji prowadzi agroturystykę. Uciekając przed cywilizacją, a czasem także samym sobą, miastowi coraz częściej zamieniają metropolie na prowincję. Życie na wsi daje wolność wyboru, uczy cierpliwości, pokory i samodzielności, zbliża do natury. „Ale jeśli tej ciszy i spokoju nie masz w sobie, zmiana scenerii tego za ciebie nie załatwi” – przestrzega jednak Natalia Sosin-Krosnowska, autorka książki „Cisza i spokój. Cała prawda o życiu daleko od miasta”.
Na spotkanie umówiłyśmy się co prawda w warszawskich dekoracjach, ale Natalia wychowywała się na podkrakowskiej wsi, bo jej rodzice już lata temu podjęli decyzję o porzuceniu miasta. Jako absolwentka wiejskiej podstawówki i dwóch (wielkomiejskich) uniwersyteckich fakultetów, a także autorka programu „Daleko od miasta” na kanale DOMO+, ma z pewnością odpowiednie kwalifikacje, by spojrzeć na temat z wielu stron. Swoich bohaterów znajdowała w całej Polsce – od warmińskiego „trójkąta bermudzkiego” wiosek Pupki-Kawkowo-Węgajty, połykającego kolejnych miejskich ekspatów, po odludne i nieco tajemnicze Góry Izerskie. W pięknej szacie graficznej czytelnicy otrzymują więc mieszankę solidnego reportażu z – nie bójmy się tego słowa – poradnikiem, a nawet konkretnymi danymi. To ściągawka, jak zabrać się (albo i nie zabrać) do realizacji marzenia o życiu daleko od szosy. Jak wyglądają kulisy bujania się w hamaku pod gruszą? Nie zawsze miłe, łatwe i przyjemne, ale na pewno – autentyczne.
Co wybierasz dziś – wieś, czy miasto?
Miasto! Przynajmniej na razie. Tylu mam tu znajomych i wciąż tyle rzeczy do zrobienia, że to jeszcze nie jest moment, żeby zwolnić i osiąść. Ale dla dziecka to zupełnie inna historia. Wybiegasz rano z domu mówiąc „cześć!”, i nie ma cię do wieczora. Nikt się nie wtrąca w to, co robisz.
To wolność, której w mieście już nie ma.
W mieście prawie nie ma już podwórek, na których dzieciaki się spotykają. Na wsi, a i owszem. Ale potem, gdy idziesz do liceum i na studia, chcesz mieć stały kontakt z ludźmi w swoim wieku, a nie codziennie dojeżdżać. Rodzi się kłopot. Po trzydziestce masz z kolei własne dzieci. I chcesz, żeby też miały takie fajne dzieciństwo jak ty, a nie tylko spędzały czas w samochodzie. Do szkoły, ze szkoły, na karate, na francuski. I znów tę wieś doceniasz. Tylko że ja nie muszę wybierać! Moja mamawciąż mieszka na wsi pod Krakowem. Ostatnio spędziłam tam tam dziesięć dni. Moje trzyletnie dziecko przez ten czas nic ode mnie nie chciało. Mały siedząc na stołeczku, przez godzinę przyglądał się, jak babcia plewi ogródek. Albo układał patyki i kamyki. Ale ja mam w sobie jeszcze głód miejskiego życia. Nie jestem więc w stanie powiedzieć, że na wsi jest lepiej lub gorzej. Jest inaczej.
W historiach, które przywołujesz, decyzja bierze się z marzenia mieszczuchów o wielkiej ucieczce z miasta. Czasem rzetelnie się do niej przygotowują, czasami idą na żywioł. Ale mam wrażenie, że zawsze jest to jakieś zderzenie ze ścianą.
Wieś każdego zaskakuje. Nawet jeśli ktoś teoretycznie wie, ile trzeba włożyć wysiłku w nowe życie, to i tak nie jest w stanie sobie tego do końca wyobrazić. Trochę jak z macierzyństwem. Słyszysz, że będzie trudno, że nie będziesz spać, że to są nerwy, że dowiesz się o strachu, o istnieniu którego nie miałaś pojęcia, ale i tak nie jesteś na to przygotowana. Rodzicielstwo jest przeżyciem w pewien sposób granicznym, które kształtuje nas na nowo, bo „na nowo” musimy się narodzić jako matka, jako ojciec. Tutaj mieszczuch musi umrzeć jako mieszczuch i narodzić się na nowo jako wieśniak. Oczywiście w cudzysłowie, bo wieśniak jest pojęciem stworzonym przez propagandę PRL-u po to, żeby ludzie czuli, że wiejskie życie to coś gorszego, czego trzeba się wstydzić i przeprowadzali się ze wsi do miast, żeby pracować w przemyśle. A moi bohaterowie sami siebie nazywają wieśniakami, bo są bardzo dumni ze swojego wyboru. To jest chyba trudniejsza wersja życia. Mimo wszystko. W mieście jest więcej możliwości. Możesz robić najróżniejszych rzeczy. Dostajesz gotowe to, co na wsi musisz sobie sam „wystrugać”. Kiedyś po jakimś programie telewizyjnym rozmawiałam ze współprowadzącym, który stwierdził: „Przecież my sprzedajemy powietrze! To nie ma żadnej realnej wartości. Wyemitujesz i znika”. Widzę, że coraz więcej ludzi potrzebuje dziś poczucia, że robią coś namacalnego. Stąd popularność tych wszystkich kursów stolarstwa i szydełkowania. Myślę, że odkleiliśmy się od rzeczywistości i zwykłego życia tak bardzo, że musimy się tego znowu nauczyć. I jest wielu takich, którzy pragną zwykłości, powrotu do prostoty.
Czy to właśnie odpowiedź na pytanie, dlaczego tylu ludzi ucieka na wieś z miasta, gdzie było im przecież wygodniej i często dobrze się powodziło?
Nie lubię określenia „ucieczka na wieś”. Oni zazwyczaj nie uciekają, tylko wybierają inną drogę. Często opowiadają historię załamanej matki, która mówi: „Synu, byłeś takim dyrektorem!” A on teraz chce parzyć ludziom kawę w swojej agroturystyce. I po prostu być szczęśliwym! Motywacje są różne. Od finansowych, przez potrzebę sprawdzania się, po całkiem abstrakcyjne. Powodem bywa załamanie nerwowe albo wypalenie zawodowe. A czasem uświadomienie sobie, że właściwie nie widuje się swojego dziecka. Kobieta, która przez 30 lat pracowała w mediach jako wydawca, powiedziała mi, że latami całowała swoje dziecko, jak jeszcze spało, a potem, jak już spało. Było bardziej przywiązane do opiekunki niż do mamy. Nagle uzmysławiasz sobie, że w życiu chodzi o życie! A my wszyscy za dużo pracujemy. Ale chcę zaznaczyć, że jest też na to mnóstwo alternatywnych sposobów. Nie trzeba zmieniać miejsca zamieszkania, można po prostu zmienić pracę albo mniej pracować w mieście.
Lub przez rok nie kupować jedzenia, szykując się do przeprowadzki na wieś i samowystarczalności. Jak Igor, jeden z twoich bohaterów.
I nadal jest szefem spółki giełdowej! A były momenty, że jechał do Warszawy na spotkania biznesowe z suszoną baraniną i ziemniakami, żeby nie chodzić po knajpach. Podszedł do tego bardzo radykalnie, bo tak naprawdę potrzebował odnaleźć siebie. Często jest tak, że ludzie mają problem, z którym muszą się zmierzyć. Tymczasem, wieś nic za nas nie załatwi. To nie działa tak, że gdy wyjedziesz do ciszy i spokoju, wszystko będzie super. Jeśli nie masz w sobie tej ciszy i spokoju, to zmiana scenerii tego za ciebie nie załatwi.
A nawet może sytuację pogorszyć. Przywołujesz przypadek człowieka, który opisuje wielką samotność, która wiązała się z przeprowadzką. Jest też w twojej książce historia związku, który rozpadł się przez wyjazd na wieś.
Jeżeli tylko jedna osoba ciągnie do przeprowadzki, prawie zawsze powstaje problem. Prędzej, czy później ktoś usłyszy: „Ale to ty chciałeś jechać”. I jakoś tak wychodzi, że częściej to mężczyźni nie są w stanie tego psychicznie udźwignąć. Albo może kobiety mają częściej tendencję do idealizowania tego, co na wsi będzie, więc ciągną do wymarzonej sielanki. Tak, czy inaczej, znam mnóstwo przypadków, że na wieś wyprowadziła się para, a potem facet zwiał. I kobieta została sama, biorąc wszystkie ciężary takiego życia na siebie.
Mit tradycyjnej męskości, który zakłada, że mężczyzna zbuduje dom, porąbie drwa i ogarnie wszystko własnymi rękoma, nie działa?
Mam wrażenie, że kobiety są o wiele bardziej wytrzymałe. Nie poddają się. Jeśli podjęły jakąś decyzję, to się z reguły jej trzymają. Godzą się na trudności. Mężczyźni o wiele częściej dają się tym przeciwnościom losu zrazić. Pary mogą się rozstać także dlatego, że są przyzwyczajone do tego, że widują się przez dwie godziny wieczorem i w weekendy, gdy robi się miłe rzeczy. Nagle po przeprowadzce są razem przez całą dobę. Pracują razem i remontują dom. Każdy, kto przeżył remont, wie, jak to straszne. A pomyśl, jaki to stres, jeśli masz do odnowienia ruderę, która pochłania coraz więcej pieniędzy. Mało kto myśli o tym, że biorąc się za prowadzenie agroturystyki czy innego biznesu, dopiero po dwóch-trzech latach wychodzi się na zero.
Podajesz w swojej książce konkretne liczby. Są dość rozczarowujące.
Chcę, żeby to był nie tyle kubeł zimnej wody, ale przynajmniej szklanka. Właściciele agroturystyki często opowiadają, że ludzie, którzy do nich przyjeżdżają, widzą hamaki i sielankę, więc mówią: „Pięknie tu macie. Nieustające wakacje!”. A to jest zasuwanie od rana do wieczora. Obserwuję, że pary, które prowadzą agroturystyki, dzielą się na gospodarza porannego i gospodarza wieczornego. Nie ma siły, żeby jedna osoba dzień w dzień do północy piła z gośćmi nalewkę, a potem wstawała o szóstej rano, żeby przygotować im śniadanie. Albo wydoić krowę, czy inną kozę. Może więc, jeśli ktoś chce mieć świeże sery, to lepiej się rozejrzeć w sąsiedztwie? Chociaż to kolejny problem, bo polska wieś bardzo pod tym względem podupadła. Nie chciałabym mówić, że tylko mieszczuchy mogą polską wieś uratować, ale coś w tym jest. Choć to nie reguła, że przyjezdni cenią to, co naturalne, bardziej niż miejscowi.
Polsko-francuska para, która hoduje owce i robi sery, ceni to, co naturalne. Wzruszył mnie Monsieur Lefevre mówiąc, że bardzo przeżywa poród każdej ze swoich owiec.
Stéphane miał łzy w oczach, gdy mi o tym opowiadał. Wcześniej pracował w branży modowej. Miał salony z drogimi sukniami ślubnymi i mnóstwo pieniędzy. Ogromnie go podziwiam. To nie facet, który rzucił wszystko, bo miał hajs, więc mógł zrealizować swoją fanaberię. Zanim zajął się swoją hodowlą, odbył żmudną drogę parobka na owczej farmie we Francji.Pracował tam ponad rok! To działa najlepiej. Można naleźć miejsce, które sami chcielibyśmy stworzyć. I trochę tam popracować, bo może się okazać, że to wcale nie jest to, czego byśmy chcieli. Dziś Stéphane mówi, że żaden wielki kontrakt nie dał mu tyle radości, co każda z jego urodzonych małych owieczek. Sypia z nimi w owczarni, jest cały czas ze „swoimi kochanymi dziewczynami”, odbiera porody. Wszyscy hodowcy, których poznałam, kochają swoje zwierzęta. Najpierw budują dla nich superluksusową oborę, a dopiero potem myślą o sobie. I wszyscy są świetnymi ludźmi! Podobnie, jak państwo, którzy założyli fundację Revita Warmia. To ludzie, którzy nie dość, że mają tam dom i innym „miejskim” ludziom robią na wsi eleganckie remonty, to jeszcze chce się im działać na rzecz otoczenia, robić lokalne targi w Jezioranach, zbierać wiejskie dzieciaki, żeby pokazywać im, jak wielki jest potencjał Warmii. Bo one od urodzenia słyszą, że nie ma tu przyszłości, więc lepiej, żeby wyjeżdżali zagranicę do roboty. Tymczasem moi rozmówcy dają tym dzieciom wiarę w siebie i w swoją okolicę. To cudowne, bo przecież mogliby tylko zarabiać pieniądze. Chciałam pokazać, jak wiele różnych dróg możesz obrać, żyjąc na wsi. Zostawiasz pracę w mieście i prowadzisz pensjonat – to jedna z opcji. Można robić dziesiątki różnych rzeczy.
Konie, owce i sery, ceramika, lawenda, stolarstwo…
Rzemiosło różnego rodzaju! Znam mężczyznę, który miał sklepy z biżuterią w Warszawie, a dziś jest zdunem. Myślę, że sami nakładamy na siebie wiele ograniczeń, a prawda jest taka, że choć po czterdziestce baletnicą już pewnie nie zostaniesz, to możesz przekwalifikować się zawodowo. Masz przed sobą jeszcze 30 lat produktywnego życia, więc nie jest za późno. Do tego należy podchodzić jak do zakładania własnej firmy. Jeśli miałabyś rozważać wszystkie złe rzeczy, które mogą się przytrafić, to nigdy byś tego nie zrobiła. Wszystko może się po drodze schrzanić. Zawsze jest ryzyko, ale trzeba być elastycznym.
Parę osób mówi wprost, że trzeba się nauczyć odpuszczać. Żyć w rytmie, który narzuca natura. Na tyle, na ile ona ci pozwala.
Tak, trzeba po prostu zaakceptować fakt, że nie jesteśmy właścicielami Ziemi, tylko jednymi z jej mieszkańców. Ona została nam wypożyczona.
Czyli to lekcja pokory, współzależności, empatii?
Oczywiście! Na wsi czujesz, że nie jesteś samotną wyspą. Wspominany Igor mówi, że dla niego najcenniejszą lekcją z eksperymentu niekupowania jedzenia, była świadomość, że nie jest w stanie poradzić sobie sam. Z rodziną mógłby się na skraju przeżycia utrzymać, ale dopiero cała wioska może ci zapewnić działający system. W miastach jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że jesteśmy sami i samodzielni. A to jest iluzoryczne. Wystarczy, że odetną nam prąd, a znikną pieniądze, zdalna praca, nieomal cała nasza rzeczywistość. Są też ludzie, którzy wiedzą, że nie nadają się do miasta. Jak Kasia, dziewczyna „kowboja” Lokusza, świetna graficzka odnosząca sukcesy w Warszawie i Krakowie. Ona wprost mówi, że dla niej te 20 osób, które są w Potoczku, gdzie teraz mieszkają, to aż nadto. Nawet ja, gdy po dłuższym pobycie w takim miejscu muszę coś załatwić w centrum miasta, czuję się jak łania w świetle reflektorów. Jeśli więc chcesz zmienić swoje życie, zrób to i nie bój się na wyrost. Jak powiedział Igor: „Nigdy w historii ludzkości narzędzia nie były tak tanie i dostępne dla każdego, a my się boimy wszystkiego: zmiany, życia, śmierci, choroby”. Oderwaliśmy się od rzeczywistości, od tego, że żyjemy, starzejemy się i umieramy. Jesteśmy zewsząd tak bombardowani wszechobecną propagandą sukcesu i nadmiaru, że naprawdę można zwariować.Wybierając wieś, dostajemy wolność wyboru. I autentyczne, „prawdziwe”, choć niełatwe i pewnie mniej wygodne życie. Ale coś w nim musi być, skoro tak wielu uważa, że warto.
„Cisza i spokój. Cała prawda o życiu daleko od miasta”, Natalia Sosin-Krosnowska (wyd. Czarna Owca, 2018)
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.