Swój dom zaprojektowała z poszanowaniem oryginalnej tkanki. Architektka Ewelina Moszczyńska, przeprowadzając się z rodziną na warszawską Sadybę do budynku z lat 70., trzymała się zasady: po pierwsze nie szkodzić. Dzięki temu stworzyła fascynujące wnętrze, któremu nie zagraża upływający czas.
Sadybę co pewien czas odwiedzają entuzjaści architektury, celem ich wycieczki jest przede wszystkim eksperymentalne osiedle domów atrialnych usytuowane w obrębie trzech ulic: Okrężnej, Zdrojowej i Zelwerowicza. Na kolonię powstałą dla architektów z Politechniki Warszawskiej na przełomie lat 60. i 70. składa się 12 domów z cegły pomalowanej na biało. Wyglądają skromnie, przez wąskie okna umieszczone tuż pod dachem trudno zajrzeć do środka, nic nie zapowiada, że każdy z nich – zbudowany na planie litery L – kryje wewnętrzny ogród. Tę koncepcję autor kompleksu Donatan Putkowski zapożyczył ze Skandynawii, natomiast szczegółowe projekty pojedynczych budynków dopracowywali już sami inwestorzy. Wśród nich architekt Zygmunt Dytkowski, który zamieszkał na Sadybie w 1973 roku. Dokładnie pół wieku później do tego samego domu wprowadziła się para architektów również związanych z Politechniką Warszawską – Ewelina Moszczyńska i Maciej Zawadzki.
Trudno powiedzieć, że to zaplanowali. Pewnego dnia po prostu dali sobie szansę. – Mając już dwójkę małych dzieci, szukaliśmy większego mieszkania. Stawialiśmy na Mokotów, ale Maciek, przejeżdżając przez Sadybę, postanowił obejrzeć miejsce, o którym czytaliśmy lata temu. Pokręcił się, zamienił kilka zdań, wręczył wizytówkę. Telefon zadzwonił osiem miesięcy później – wspomina Ewelina i dodaje: – Drugie tyle trwały negocjacje, a kolejne dziewięć miesięcy pochłonął remont. – Szybko? – dopytuję. – Architekt z dobrymi kontaktami zamknąłby wszystkie te prace w dwóch miesiącach. Ale ja chciałam dać sobie czas na namysł. To był mój luksus – mówi.
Wchodzę do wąskiego przedsionka. Oryginalna zabudowa z bejcowanej sklejki, gdzieniegdzie uzupełniona starannie dobranym współczesnym fornirem, przypomina wnętrze szafy i dokładnie taką funkcję pełni – buty, ubrania, parasole, liczniki – wszystko jest na swoim miejscu. Dopiero kolejne drzwi prowadzą do wnętrza i od razu najważniejszego punktu domu. To tu pod kątem 90 stopni łączą się dwa skrzydła budynku, a z góry przez okrągły świetlik w suficie sączy się popołudniowe światło. Przeszkolona ściana na wprost przekierowuje wzrok na jesienny ogród.
– Do najważniejszej decyzji musiałam dojrzeć, a brzmiała: adaptujemy, nie robimy na nowo – mówi Ewelina, która myśląc o potrzebach swojej czteroosobowej rodziny, zderzyła się z dobrze przemyślanym i zaprojektowanym wnętrzem. Najpierw w latach 70. stworzonym przez Dytkowskiego, a potem subtelnie przekształcanym przez kolejnych właścicieli.
Cały tekst znajdziecie w najnowszym wydaniu magazynu „Vogue Polska Living”. Do kupienia w salonach prasowych i online z wygodną dostawą do domu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.