Książka „Cokolwiek powiesz, nic nie mów” zasługuje na powszechne uznanie. Opowiada o irlandzkim konflikcie, ale w gruncie rzeczy o sprawach uniwersalnych – o winie i karze, o przyjaźniach, zdradzie, wreszcie – o pamięci. Nie bez powodu została nagrodzona przez redakcje najważniejszych pism na świecie.
Zdaje mi się, że taką książkę trudno napisać, chyba że weźmie się za to Irlandczyk ze Stanów Zjednoczonych, wystarczająco bliski wydarzeń i wystarczająco daleki, by zachować dystans. A może Irlandczykowi jest trudniej, zwłaszcza amerykańskiemu, wychowanemu w Bostonie, na dodatek w katolickich dzielnicach? Musiał, choćby podczas pierwszych wypraw do pubów pieczętujących się zieloną koniczyną, słuchać kombatancko-wspominkowych opowieści, jak to na dalekiej, zielonej wyspie, w ojczyźnie dziadów wszyscy stawali przeciwko Brytyjczykom w zbożnym dziele niepodległości. Owa niepodległość udała się na południu Irlandii, ale w Ulsterze, sześciu północnych hrabstwach z większością protestancką o mentalności sługusów angielskiej korony, mrok okupacji trwa i trwa. Opór – bywało, że krwawy i zbrojny – katolików z Północy był możliwy również dzięki temu, że w bostońskich pubach zbierano dolar do dolara, by kupić karabiny i materiały wybuchowe. Działo się tak przez wiele dziesiątków lat.
Mimo biograficznego awantażu lub obciążenia Patrick Radden Keefe, reporter znamienitego „New Yorkera”, napisał reportaż znakomity i dramatycznie prawdziwy, słusznie wyróżniany przez jurorów amerykańskich nagród literackich oraz redakcje najważniejszych gazet i pism na świecie, od prawicowego „The Wall Street Journal” przez liberalnego „New York Timesa” po lewicowy „The Guardian”. Książka „Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej” zasługuje na powszechną admirację, choć przecież opowiada o miejscach i ludziach z końca świata, jakimś prowincjonalnym Belfaście i Londonderry, gdzie nawet język angielski brzmi tak, jakby ktoś wcinał kleiste kartofle lub trzymał w ustach rozpakowaną paczkę żyletek.
Oto w początku lat 70. ubiegłego stulecia zostaje porwana ze swojego mieszkania w blokowisku Belfastu matka dziesięciorga dzieci, a na dodatek wdowa, niejaka Jean McConville. To okres w historii Irlandii Północnej wielce szczególny, nazwany jak w ponurym dowcipie „Kłopotami”. „Kłopoty” polegały na tym, że podczas trzydziestoletniej wojny domowej między katolikami – w Irlandii Północnej obywatelami drugiej kategorii – a protestantami, stojącą po ich stronie policją lojalną wobec Londynu i brytyjską armią zginęło blisko cztery tysiące ludzi.
Keefe opowiada, jak dwie dziewczyny stały się bezwzględnymi, okrutnymi terrorystkami, i to w epoce dzieci kwiatów, rewolucji obyczajowej i głoszonego jak świat długi i szeroki hasła „make love not war”. Dlaczego dwudziestoletni chłopak – bez wykształcenia, ale nadzwyczaj uzdolniony – wykorzystał swoje zdolności, by jednego dnia w Belfaście zorganizować ponad 20 zamachów bombowych. Co sprawiło, że dziesiątka prawie dzieciaków, żądając statusu jeńców wojennych, zagłodziła się w więzieniu na śmierć. Oraz – czemu Wielka Brytania nie ustąpiła przed ich żądaniami. I jak doprowadzono do pokoju, zawartego ponad dwie dekady temu.
Lecz bodaj największą wartością książki jest relacja z tego, co dzisiaj. Dziewczyny, jeszcze przed porozumieniem, odeszły od terroru. Chłopak – tak samo. Jednak kiedy podpisywano pokój, nie umieli go zaakceptować. No bo jak, skoro obiecywali sobie, że zwyciężą, zaś pokój w Irlandii Północnej był, jak to zazwyczaj bywa, zgniłym kompromisem.
Przypadkowi ludzie już nie giną w zamachach, nikt się nie boi, kiedy idzie po chleb, ale ciągle, zupełnie nieprzypadkowo, sąsiedzi nie znoszą się, wręcz nienawidzą. Ponad 20 lat po zawarciu porozumień, za które część ich architektów dostała pokojowe Noble, lepiej nie ufać, nie wierzyć, bo nie wiadomo, co się zdarzy.
Keefe napisał uniwersalną historię o tym, jak życie uczy nienawiści i nakazuje szukać podstępu nawet tam, gdzie rodzi się dobro. To rozprawa o winie oraz o karze, która niekoniecznie dosięga tych, którym się należy, bo byli sprytniejsi, mądrzejsi, bardziej przenikliwi. O przyjaźniach, a te nie wytrzymują próby czasu i historii. O zdradzie, lecz nie tej politycznej, ale ludzkiej, jakiej przyjaciel może dopuścić się wobec przyjaciela.
To dokument precyzyjny tak, że aż boli. Ale też literacki rozmach książki sytuuje ją tam, gdzie miejsce na ponadczasowe opowieści o tym, że prawda nie zawsze jest prawdą, skrucha nie musi być pokajaniem się. Dobrze, że przynajmniej dowiadujemy się, jaki los spotkał Jean McConville. W końcu tylko na to czekały jej osierocone dzieci.
* Patrick Radden Keefe, „Cokolwiek powiesz, nic nie mów”, tłumaczenie Jan Dzierzgowski, wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.