Vincent van Gogh od dawna ciekawi reżyserów. Tym razem jego historię opowiada Julian Schnabel. W „Van Gogh. U bram wieczności” pokazuje malarza u schyłku życia. Film jest świetnie zagrany i wizualnie pyszny, ale niełatwy w odbiorze.
Kiedy artysta tworzy dzieło poświęcone innemu artyście, efekt może być zachwycający lub rozczarowujący. Zderzenie ego, wrażliwości, wizji to ryzykowna gra. W „Van Gogh. U bram wieczności” się powiodło. Julian Schnabel, malarz neoekspresjonista, reżyser i artysta wizualny, uchwycił w swoim obrazie aurę Van Gogha. Jednocześnie stworzył film równie enigmatyczny jak twórczość holenderskiego postimpresjonisty.
Schnabel nie tylko od lat działa w nowojorskim świecie artystycznym, ale też poprzez swoje kino opowiada o artystach. W 1996 roku zrealizował zachwycający obraz „Basquiat. Taniec ze śmiercią” o słynnym, przedwcześnie zmarłym ulicznym artyście. Kilka lat później powstał film „Zanim zapadnie noc” (2000) na podstawie autobiografii pisarza Reinaldo Arenasa. Bohater najsłynniejszego filmu Schnabla artystą nie był, ale opowieść o nim okazała się sztuką. Mowa o „Motylu i skafandrze” (2007), w którym twórca w malarski klucz wizualny ujął losy redaktora magazynu „Elle” Jean-Dominique'a Bauby'ego, który po rozległym udarze porozumiewał się ze światem wyłącznie poprzez mrugnięcia jedną sprawną powieką. Filmowa opowieść w dużej części prowadzona była z punktu widzenia bohatera. Rozedrgana, impresyjna, topiąca się w rozbłyskach, świetlnych punktach. W centrum znowu była wizja.
– Kiedy stoisz przed obrazem, między wami nie ma żadnego mediatora. Jeśli dostrzeżesz na nim oczy, może w nie spojrzysz i pomyślisz: „O, teraz rozumiem, o co tu chodzi”. A może będziesz się przyglądać fakturze, zastanawiając się, jaką technikę wykorzystał malarz i dlaczego ma to na ciebie taki, a nie inny wpływ? Sam obraz i sposób, w jaki został stworzony, wpływają na twoją reakcję. Wychodząc z muzeum, jesteś pełny uczuć. Są one żywe, choć wywołał je przedmiot, martwy obiekt – tak o doświadczaniu malarstwa opowiadał reżyser podczas promocji filmu. I taki efekt próbował osiągnąć w napisanym wspólnie z Jean-Claude’em Carrière’em „U bram wieczności”.
Skupiający się na ostatnich lata życia Van Gogha obraz jest zmysłowy. Pod dialogami i muzyką podprogowo rozmawia z widzem poprzez kolory, faktury, światło. Niezwykle kontemplacyjny, oddaje przestrzeń chwilom, w których bohater konfrontuje się ze światem.
Spotykamy Van Gogha w Paryżu w 1880 roku. Mimo mecenatu brata, marszanda Theo, ledwie wiąże koniec z końcem – nikt nie chce kupować jego obrazów. Akcja przenosi się na południe, na chwilę zanurza się w relację z Gauginem – w 1888 roku mieszkali w Arles przez dwa miesiące. Często razem malowali – niby to samo, a jednak inaczej, bo przecież „piękno kryje się w oku patrzącego”. Film Schnabla nieco romantyzuje ich relację, ale to właśnie w tym czasie Van Gogh wylądował w szpitalu z powodu odciętego w akcie autoagresji ucha. Gaugina już nigdy potem nie zobaczył. Między zamknięciem w szpitalu psychiatrycznym i tragiczną śmiercią udaje się uchwycić jeszcze moment prawdziwego piękna. Kompulsywnego malowania otaczającego go świata. Jakby każde pociągnięcie pędzla wpuszczało w krwioobieg Van Gogha porcję tlenu. Jakby od uwiecznienia wszystkiego, co go otacza zależało, czy się obudzi, czy nie.
Ekranowe wydarzenia nie byłyby tak przejmujące, gdyby nie doskonali aktorzy, świetnie dobrani przez reżysera nie tylko na podstawie fizycznego podobieństwa. Oscar Isaac jako Gaugin jest skupiony i intensywny. Rupert Friend w roli Theo emanuje spokojem i wyrozumiałością. Emmanuelle Seigner jako madame Ginoux ma w sobie tę samą magię co słynna bohaterka obrazu mistrza. Wreszcie nominowany do Oscara Willem Dafoe. Jest autentyczny w chwilach natchnienia i wiarygodny zarówno w łagodności, jak i w szale.
Kino chętnie mierzy się z opowieścią o Van Goghu. Dopiero co triumfy święciła oryginalna animacja „Twój Vincent” Doroty Kobieli i Hugh Welchmana. Wśród reżyserów, którzy mają w dorobku film o słynnym malarzu, są Vincente Minnelli („Pasja życia” ,1956), Paul Cox („Vincent. Życie i śmierć Vincenta Van Gogha”, 1987) iRobert Altman („Vincent i Theo”, 1990).
Film Schnabla, choć świetnie zagrany i wizualnie pyszny, jest trudny, momentami meandruje za bardzo, wydaje się nie do końca spełniony. Ale tylko jemu udało się uchwycić aurę cierpiącego mistrza.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.