Nic nie wyszło z marzeń o szczęśliwym żydowskim domu na rosyjskim pograniczu. Reportaż historyczny Agaty Maksimowskiej „Birobidżan. Ziemia, na której mieliśmy być szczęśliwi” to efekt wielu tygodni spędzonych w Żydowskim Obwodzie Autonomicznym już po upadku Związku Radzieckiego i po fali żydowskiej emigracji do Izraela, wielkiej jak najpotężniejsze tsunami.
To miał być raj na ziemi, wreszcie, po tysiącach lat poniewierki, wzgardy, represji i pogromów. Wprawdzie temu, kto wymyślił, że raj można stworzyć na odludziu, w dalekiej Azji nad brzegami Amuru, gdzie latem upał, zimą srogie mrozy, przepastna tajga, błoto, bagna, komary jak konie i wszechobecna głusza, należy się alternatywna nagroda Nobla. Ale co tam, wszak chcieć, to móc, nie ma takich przeszkód, których nie mógłby pokonać ktoś ufny we własne siły, zbrojny w ideologię i wsparty mocą kolektywu.
Na dodatek ów raj miał budować człowiek radziecki albo na radzieckości wychowywany. Kiedy więc jedni jadą do Palestyny, by zakładać kibuce (w końcu też lewicowe, komunistyczne, a jakże), inni jadą pod chińską granicę i od poziomu pustki oraz przegniłego wilgocią gruntu budują Żydowski Obwód Autonomiczny. Że ludzie wcześniej tam nie mieszkali – jaki to problem? Na tę romantyczną opowieść, zahaczającą o odwieczne pragnienie odrodzenia żydowskiej ojczyzny, łapali się nie tylko Żydzi z terenów bolszewickiego imperium. Do Birobidżanu – tak nazywało się prowincjonalne miasto, stolica tego eksperymentu – zjeżdżali ludzie z całej Europy (w tym z odrodzonej Polski) oraz z USA. Żydowski Obwód Autonomiczny kusił niemal tak mocno jak Jerozolima, choć nie towarzyszyła temu żadna modlitwa powtarzana w każde święto Paschy. Ludzie jechali nad Amur, licząc, że ich udziałem będzie uczestnictwo w cudzie.
A kiedy znaleźli się w Birobidżanie, okazywało się, że rzeczywistość niekoniecznie jest taka, jak zachwalali agitatorzy i opisywały gazety. Gdzie te obiecywane bogactwa: ryby w rzekach i jeziorach, żyzna ziemia, która tylko czeka na obsianie, a nawet złoto? Osadnicy musieli zbudować sobie domy, cierpieli chłód i głód, więc wielu chciało się wycofać, co traktowano jak dezercję. Entuzjazm szybko wyparowywał, choć przetrwały opowieści o niezłomnych, którzy na przekór wszelkim niedogodnościom chcieli ucywilizować tę dziką krainę.
No i, co zakrawa na paradoks, w Żydowskim Obwodzie Autonomicznym jednak panoszył się antysemityzm. Nic dziwnego, generalnie Żydom było raczej pod górkę w bolszewickiej Rosji, choć w świat pobiegła zbitka „żydokomuna”. Na Żydów patrzono spode łba, upatrując w nich obcych, niebezpiecznych kosmopolitów, ludzi, których nic nie przekona do realnego socjalizmu.
Gdy zaś towarzysz Stalin uznał, że każde przywiązanie do etniczności to jednak zgubny, burżuazyjny nacjonalizm, zagrała przygrywka do represji. W latach 30. ubiegłego wieku Birobidżan cierpiał jak każdy inny skrawek Związku Radzieckiego, orany czystkami, procesami, egzekucjami. Dwie dekady później dostawał po krzyżu jeszcze bardziej: w Moskwie wybuchła tzw. sprawa lekarzy, którzy rzekomo zasadzali się na życie towarzysza Stalina i partyjnej wierchuszki, a śledczy doszli do przekonania, że znakomita większość z nich to Żydzi. I znów antysemityzm, również w wyludniającym się, przeraźliwie ubogim Birobidżanie, urósł do rangi skrywanej, ale jednak ogólnosowieckiej ideologii. Nic nie wyszło z marzeń o szczęśliwym żydowskim domu.
Wszystko to w pasjonujący sposób opisuje Agata Maksimowska. Rozmawia z ostatnimi świadkami, ale też z nowymi mieszkańcami obwodu. Jej „Birobidżan. Ziemia, na której mieliśmy być szczęśliwi” to efekt wielu tygodni spędzonych w Żydowskim Obwodzie Autonomicznym już po upadku Związku Radzieckiego i po fali żydowskiej emigracji do Izraela, wielkiej jak najpotężniejsze tsunami. Autorka przepatrzyła archiwa, ślęczała nad teczkami dokumentów i zapisków, do których nie zaglądano przez dziesięciolecia.
Efekt pracy Maksimowskiej jest imponujący. To reportaż historyczny, który ma wartkość dobrej literatury sensacyjnej i głębię rozprawy etnograficzno-politycznej. To też relacja z dnia dzisiejszego, gdy garstka Żydów, ludzi podających się za Żydów lub właśnie odkrywających żydowskie korzenie albo po prostu zafascynowanych żydowską kulturą, chce odnowić Birobidżan. Maksimowska pisze o mieście i o obwodzie, gdzie choć prawie nikt nie pamięta jidysz, nie nauczył się hebrajskiego, nie wie, jak obchodzić żydowskie święta i jak się modlić w świeżo powstałych synagogach, to jednak bycie Żydem i hołdowanie modzie na żydowskość stało się jak najbardziej na czasie. Uznano bowiem, że żydowskość dobrze się sprzedaje i świadczy o wielokulturowości regionu. W Birobidżanie są żydowskie restauracje, akurat prowadzone przez Chińczyków, którzy przybyli tu z drugiego brzegu granicznego Amuru. Najlepsza pamiątka turystyczna z obwodu to talerzyk z menorą, figurka Żyda, gwiazda Dawida jako wisiorek na szyję, a wszystko oczywiście „made in China”. Kiedyś, u początków istnienia obwodu, do Birobidżanu przyjeżdżali z Ukrainy lub z Białorusi jacyś Izaak i Abrasza, by szybko stać się Igorem i Arkadijem. Ruszczono nazwiska, wypierano z pamięci żydowskich przodków. Dzisiaj wręcz przeciwnie. Igor znów chce być Izaakiem (jeśli tu oczywiście został, co znów nie takie częste), a Roza Rachelą. Nie bardzo im to wychodzi, ale przecież fundamentem Birobidżanu są marzenia. Co z tego, że mało realne.
Agata Maksimowska, „Birobidżan. Ziemia, na której mieliśmy być szczęśliwi”, Wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.