Urodziła się na Śląsku, mieszka w Gruzji, fotografuje postsowiecki Wschód, a publikuje w Ameryce. Znana z wieloletnich projektów dokumentalnych laureatka World Press Photo, Justyna Mielnikiewicz bada Ukrainę.
1 maja 2015 r., Donieck. Na ulicy dziewczynki w jaskrawych, błyszczących strojach klaunów. Trwa chwilowe zawieszenie broni, więc mieszkańcy obchodzą Święto Pracy. – To jest właśnie moja fotografia wojenna – mówi Justyna Mielnikiewicz. – Wojnę niekoniecznie trzeba pokazywać przez kałuże krwi i sztandary. To fałszywy obraz, bo wojna nigdy nie powoduje, że życie się zatrzymuje. Ludzie chcą dawać sobie namiastkę normalności. Do niedawna uważałam to zdjęcie za pogodne, dopiero niedawno ktoś mi uświadomił, że ono wcale nie jest spokojne, ale wręcz dzikie, agresywne. Jakby ci rodzice, wbrew wszystkiemu, postanowili, że swoje córki wymalują, ubiorą i zabiorą na festyn. Bomby rozwalają lotnisko, ale dzieci mają prawo się bawić, być szczęśliwe.
Jej debiutancka, wielokrotnie nagradzana publikacja fotograficzna „Woman with the Monkey”, plon kilkunastu lat podróży po Kaukazie, nosiła podtytuł: „Caucasus in Short Stories and Photographs”. Trafnie, bo jej zdjęcia są jak krótkie mistrzowskie opowiadania o perypetiach zwykłych ludzi porwanych przez nurt historii. Albo zatrzymane filmowe kadry. Tak właśnie patrzę też na ukraińskie zdjęcia Justyny, zebrane w kolejnej, wydanej w tym roku książce „Ukraine Runs Through It” (Pix House), która znalazła się na shortliście prestiżowego konkursu Paris Photo-Aperture Foundation PhotoBook Awards. To z tego projektu pochodzi 40 zdjęć pokazywanych właśnie na warszawskiej wystawie. Czasem poetyckie, czasem absurdalne, chaotyczne jak samo życie albo zamknięte w idealnej kompozycji. – Fotografia to jest dla mnie coś bardzo emocjonalnego, uniwersalnego, otwartego na interpretację – mówi autorka. Mimo że zawsze idzie za konkretnym człowiekiem – jego marzeniami, tęsknotami, potrzebami.
Pęknięcie
Na fotografiach przede wszystkim ludzie – zakochani lub zrozpaczeni, młodzi i starzy, bohaterowie Euromajdanu i ochotnicy wojenni z obu stron konfliktu na Krymie. Jest Sergiej, który przed wojną służył w ukraińskiej Gwardii Narodowej, ale dołączył do prorosyjskich rebeliantów. I Masza z Ługańska, która poszła za kumplami z zaprzyjaźnionej grupy kibiców, by jak oni zgłosić się jako ochotniczka do batalionu Donbas. Jest ślubna sesja Aleksieja i Eleny nad Dnieprem i pomalowany na złoto pomnik Lenina (Złoty Cielec?) z utrąconą głową, wskazujący „jedyny słuszny kierunek”. Rzeczywistość na tych niesłychanie wyrazistych zdjęciach sama się na naszych oczach metaforyzuje. Główny materiał powstał w latach 2014-2018, ale fotografka mówi, że już dużo wcześniej planowała ruszyć wzdłuż Dniepru, który – dziś już raczej symbolicznie i patrząc z punktu widzenia zawieszonego w przeszłości – może ciągle dzielić Ukrainę.
– W 2008 r. pojechałam na Krym robić materiał o prorosyjskich Kozakach. Za czasów Związku Radzieckiego właściwie ich zniszczono, ale w „nowych czasach” Rosja Putina zaczęła finansować kozackie odrodzenie. Po przeciwnej stronie byli proukraińscy Tatarzy krymscy, rdzenna ludność, niegdyś wysiedlona przez Stalina. To był realny konflikt, który dawał mi do myślenia. Stąd pomysł, żeby zrobić coś więcej o samym kraju, sprawdzić, co kryje się pod spodem. Zaczęłam sama, bez dotacji, wydarzenia nabrały tempa, a potem wygrałam konkurs „Aftermath – War Is Only Half of the Story” – opowiada artystka.
„Wydarzenia” to wolnościowy Euromajdan (przełom 2013-2014), a chwilę później – aneksja Krymu przez Rosję. Ukraina znalazła się w stanie wojny, a Justyna Mielnikiewicz wkroczyła w sam środek tego wiru. Zakola rzeki Dniepr trzeba było zamienić na meandry historii i polityki, które wdarły się w codzienność ludzi. Dlatego, jeśli na zdjęciach są żołnierze, to raczej nieprofesjonalni. Zanim założyli mundury, mieli swoje życia: Dawid robił meble, Ania była menedżerką turystyki, Masza fryzjerką.
Warstwy tożsamości
Tematem ważnym dla Justyny stała się kwestia tożsamości, która okazuje się niejednoznaczna i wielowarstwowa, także dla niej. Czasem może być kwestią naszego wyboru, czasem jest przymusem. – Skoro jednak nadal mówimy lewobrzeżna i prawobrzeżna Ukraina, wciąż jest powód, żeby wziąć te puzzle na stół i spróbować je ułożyć, bo ten podział jest dziś umowny, bardziej historyczny. Widać to po moich bohaterach i bohaterkach. Jak Elena, która jest etniczną Rosjanką, ale ukraińską patriotką, jak o sobie mówi. Albo Dawid Ebralidze, Gruzin, który razem z rosyjską żoną stanął po stronie Ukrainy. Rodziny się mieszały już w czasach imperium rosyjskiego, potem za komuny. Dziś ludzie stamtąd, zwłaszcza Ukraińcy, ponownie szukają swoich korzeni.
Zdarza się, że w obliczu konfliktu wojennego rodziny się rozpadają, ale nie ze względu na pochodzenie, a raczej na światopogląd. – Spotkałam młodziutką dziewczynę, matkę dwójki dzieci, która walczyła po stronie separatystów. Jej ojciec mieszka w Tarnopolu, jest proukraiński, nie rozmawiają ze sobą. Chyba musiała doznać jakiejś przemocy ze strony męża, bo powiedziała tylko: „Kiedy ubrałam mundur, on wyjechał na terytorium kontrolowane przez Ukrainę”. To potrzeba określenia się, gdzie ty jesteś w tej całej układance, w zależności o tego, od kogo doznałaś krzywd.
Trochę z boku
Justyna jest samoukiem, po studiach na filmoznawstwie pracowała m.in. jako malarz pokojowy w Chicago, potem została fotoreporterką w krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Zakładała ze znajomymi kolektyw Sputnik Photos, a odkąd w 2001 r. wyjechała pierwszy raz do Gruzji, pracuje na własny rachunek. Realizuje autorskie projekty i współpracuje z prasą, m.in. „New York Timesem", polskim „Newsweekiem”, „Paris Matchem”, „Monocle”, niemieckim „Sternem”, czy „Le Monde”. W 2009 r. otrzymała drugą nagrodę w konkursie World Press Photo za zdjęcia dokumentujące wojnę w Osetii Południowej i Canon Female Photojournalist Prize za projekt o Kaukazie. Na swojej stronie internetowej pisze o sobie: „fotografka z Tbilisi”. Tam od 17 lat mieszka z mężem, amerykańskim muzykiem bluesowym, tam urodziła się ich dziewięcioletnia dziś córka. Ale przecież korzenie Justyny tkwią na Śląsku, co ją więc rzuciło na drugi koniec świata?
– Ja jestem pół gorolka, pół hanyska – śmieje się. – Moja siostra, jak tylko wychodziła za płot, od razu przestawiała się na śląską gadkę, a mnie dzieci przezywały gorolem, ponieważ uparcie mówiłam czysto po polsku. Im bardziej przezywali, tym bardziej uparcie. Gorol to w jakimś sensie obcy, czyli ja właściwie już wtedy nie byłam ani tu, ani tu. I teraz, będąc Polką w Gruzji, znowu nigdzie do końca nie przynależę. Dla mnie koncepcja granic, patriotyzmu, flagi, to są tak naprawdę wielkie znaki zapytania. Co to jest patriotyzm? Czy ja jestem patriotką? Czy patriotyzmem jest to, że ja uważam, że ważniejsze jest to, żeby dzieci dbały o wspólną przestrzeń, czy to, żeby wiedziały, że trzeba wieszać flagę? O patriotyzm ludzie wojny toczą, a ja na moim mikropoziomie sobie to wszystko przerabiam. Dlatego odpowiada mi stanie z boku. Bycie „obcym”, to dla fotografa interesująca pozycja do patrzenia na świat.
Południe i Wschód
Do Gruzji pojechali z mężem za namową znajomych muzyków. Tak im się spodobało, że zostali. Nie było planu, że zostaną na zawsze, ale zaraz w Gruzji wybucha Rewolucja Róż i nagle fotografka znalazła się w centrum wydarzeń międzynarodowych. Dostała wyróżnienie Dorotea Lange/Robert Taylor Prize, potem przyszła wygrana w kolejnym konkursie i współpraca z „New York Timesem”. To było potwierdzenie wybranej drogi. Dziś jej córka chodzi do gruzińskiej szkoły, a kiedy ktoś pyta: „Skąd jesteś, dziewczynko?” Odpowiada: „Mój tata jest Amerykaninem, mama Polką, a ja jestem Gruzinką”.
– Gruzini to intensywność – ludzie południowi, bardziej emocjonalni – wyjaśnia swoją decyzję przeprowadzki Justyna. – Oni w dobrym są lepsi i w złym są gorsi niż bardziej wyważeni Słowianie, a mnie to pociąga. Jest wielka prawda życiowa w bajce o trzech świnkach. Na Północy trzeba być bardziej praktycznym, bo inaczej się zamarznie, na Południu jest łatwiej przetrwać na luzie. A my, Polacy, jesteśmy pomiędzy.
Korzysta ze swojego statusu outsiderki. Robi krótkoterminowe, reporterskie zlecenia albo wieloletnie autorskie projekty zwieńczone photo-bookiem, nic pośrodku. Własne cykle są dla niej najważniejsze, więc kiedy potrzebuje pieniędzy na ich realizację, chętnie sfotografuje nawet wesela. Dokumentowała Kaukaz, robiła cykl o kobietach z krajów byłego Związku Radzieckiego, dotykający tematu seksualności i ciała. Fotografowała dziewczyny z ukraińskiej organizacji feministycznej Femen, robiąc nie tylko zdjęcia, lecz także pogłębione wywiady, bo wkurzało ją, że w mediach dominują głównie nagie piersi aktywistek. Ona pytała je o związki, o miłość, o codzienność. Z podobnych powodów spotykała się z Białorusinkami, które szukają mężów za granicą z pomocą biura matrymonialnego. Kobiecy wątek chce podsumować planowaną książką, tak, jak zrobiła to z Kaukazem i Ukrainą. Co jej się marzy na przyszłość? Duża przekrojowa wystawa i czas, by przejrzeć wszystkie materiały wideo, które nakręciła przez te lata. Może byłby z tego film.
Więcej niż zdjęcia
Bo Justyna nie tylko fotografuje, lecz także filmuje i pisze. Podczas ukraińskiego projektu oprócz zdjęć powstało także 10 reportaży, które znalazły się w książce. Ich fragmenty można znaleźć na wystawie. – Moi bohaterowie to nie postaci wycięte z kartonu – są niejednoznaczni. Stereotypy są jak znaki drogowe, które pomagają nam się poruszać, ale życie się jednak zasadza na niuansach i niejasnościach, żeby to pokazać, potrzebne mi były te reportaże.
Jak znajduje swoich bohaterów? – Mieszanka celowych poszukiwań i przypadkowych spotkań – odpowiada. – Biorę od ludzi numer telefonu i potem nawiązuję kontakt. Jak ktoś jest otwarty i chce się podzielić swoją historią, idę za tym. Uważam, że nie ma potrzeby cisnąć. Mówię, że planuję książkę, chcę pokazać, co się tu dzieje, czy mogą mi opowiedzieć, jakie jest ich miejsce w całej tej sytuacji. Często się uśmiecham.
Pytam o jedną z bohaterek jej opowieści – dziewczynę sportretowaną na tle wzorzystej tapety. Piękne oczy, zasłonięte włosy, mundur. – To Amina Okujewa – mówi po chwili. – Nie żyje. Zabita 30 października 2017 r. w zamachu pod Kijowem, wymierzonym w nią albo w jej męża, Czeczena. Nie wiadomo. Poznałyśmy się tak, że kiedyś przeczytałam o niej w gazecie, a koleżanka pomogła mi ją odszukać. Poznałam jej historię. Mama Aminy, Polka z pochodzenia, przyjechała na Krym z północnego Kaukazu, kiedy była z nią w ciąży. Dziewczynka wychowana przez ojczyma, dopiero w wieku 16 lat dowiedziała się, że jej ojciec był Czeczenem. Wtedy przeszła na islam. Studiowała public relations w Moskwie, pracowała jako modelka, a potem wyjechała do Groznego wspierać czeczeńską walkę z Rosjanami. Po powrocie skończyła chirurgię w Odessie, opatrywała protestujących na Euromajdanie, w trakcie konfliktu krymskiego pracowała jako lekarz w armii. Zginęła w swoim samochodzie, w drodze na działkę kupioną przez jej mamę pod Odessą.
Wszędzie i w każdej chwili
Jeżdżąc przez ostatnie lata po Ukrainie, obserwując podskórne ruchy tektoniczne życia społecznego i nagłe jego erupcje, czy Justyna ma dziś jasny obraz tego, co przydarzyło się w tym kraju? O czym opowiada jej projekt? – O przybliżeniu pewnego momentu. Amplitudy uczuć i wydarzeń, która się często dzieje po rewolucji. Wielkich oczekiwań i równie wielkich rozczarowań. Mimo wszystko, głęboko wierzę, że to zmieniło ludzi. Ta wojna zaangażowała o wiele więcej osób emocjonalnie, myślowo do tego, żeby zastanowić się nad tym, czym jest Ukraina, czego oni chcą, że to nie będzie się samo toczyło od wyborów do wyborów. Będą bardziej pilnować swojego świata w ramach obywatelskiego społeczeństwa, które patrzy władzy na ręce.
Dla Justyny Mielnikiewicz ważne jest to, że pokazuje Ukrainę tu, w Polsce: – Bo to jest nasz sąsiad, bo mamy tylu Ukraińców u siebie, a na Ukrainie mnóstwo ludzi ma polskie korzenie – mówi. – A ja daję im opowieść z pierwszej ręki. Popatrzcie, jak można ustawiać przyjaźnie między narodami, jak można je niszczyć, wyciągając wybiórczo krwawe wydarzenia, które każda nacja ma w swojej historii. To powinno być ważne dla Polaków, bo zwłaszcza młode pokolenie myśli, że wszystko jest dane raz na zawsze. Nie, nie jest dane. Ukraińcy też nie spodziewali się czegoś takiego u siebie. Myśleli, że to jakoś przejdzie. Jak zawsze. A tu nagle – realna wojna. To jest obok nas. I może się wszędzie, w każdej chwili wydarzyć.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.