Opowiadania Kingi Sabak łączy postać osoby bohaterskiej. Achronologicznie przedstawione etapy jej samoidentyfikacji są jak układające się w całość klocki: historie pełne małych traum, ale i radości codziennego życia. – Nie zakrywam się szczególnie fikcją literacką. Owszem, wiele historii jest tu wymyślonych, ale wszystkie emocje są prawdziwe, to moje emocje – mówi autorka.
Długo chodziłaś z tą książką w sobie?
Moja książka to zbiór opowiadań, więc to takie etapowe chodzenie i siadanie, chodzenie i siadanie. Nie jest to chodzenie z jedną historią. Teksty powstawały z czasem. Trzy czy cztery z nich napisałam, zanim na poważnie zaczęłam myśleć o całości. Na szczęście pod koniec 2022 roku wyrzucili mnie z pracy – zwolnienia grupowe. Miałam wtedy trochę hajsu, więc przez chwilę mogłam mniej pracować, i pomyślałam, że to dobry moment na napisanie książki. Kolejne szczęście było takie, że kilka dni po tym postanowieniu napisała do mnie Ela Kalinowska z wydawnictwa W.A.B. To był kluczowy moment, bo przez kolejne kilka miesięcy powstało większość z tekstów, które znalazły się w książce.
Od razu wiedziałaś, że chcesz pisać o etapach samoidentyfikacji osoby bohaterskiej, zapętleniach tożsamościowych, wychowaniu na wsi?
Rzeczywiście te historie we mnie były, tyle że objawiały się jako konkretne scenki. Na przykład nie miałam pojęcia, o czym będzie otwierające opowiadanie, „gramy w gałę”, ale miałam pierwszą scenę. Była nią migawka z dzieciństwa. Jechałam samochodem z ojcem. Zatrzymaliśmy się na poboczu. Chłopy na wsi memłały w ustach źdźbło trawy, tak to pamiętam. Pomyślałam: „Będą taka, jak taki chłop, i też sobie pomemłam”. Zerwałam źdźbło trawy i okazało się, że dokładnie na tym źdźble był pająk, taki chudy z długimi nóżkami. Zaczął chodzić mi po ręce. Nie mogłam wejść w rolę chłopa memlącego trawę, bo zaczęłam piszczeć… no właśnie, „jak baba”, wystraszona dziewczynka; więc od razu zostałam wybita z roli, którą chciałam przyjąć. Napisanie tej sceny poprowadziło mnie do kolejnej.
Jakie było twoje dzieciństwo?
Z jednej strony całkiem okej, a z drugiej było w nim dużo wstydu. Wstydziłam się swojego ciała, niedopasowania. Grałam w piłkę na betonie i słyszałam od innych dzieci: „babochłop”. Ale z drugiej strony byłam też lubiana przez osoby, które mnie znały, bo byłam świetna w sporcie, do tego chyba całkiem zabawna. Myślę, że złe wspomnienia z dzieciństwa sama sobie w głowie zrobiłam.
Wymyśliłaś?
Nie, ale czułam, że nie pasuję. Nie miałam też z kim pogadać, czy w ogóle mogę tak się czuć. Dobrze to oddaje opowiadanie „damska”. Moja bohaterka nie wie, do której łazienki w szkole ma pójść, dla chłopaków czy dla dziewczyn. W damskiej czuje się bardzo źle, czuje na sobie spojrzenia „prawdziwych” dziewczyn, a do męskiej nie może wejść, bo zaraz ktoś na nią naskarży. Malutkie traumy złożyły się na poczucie obcości i inności Alex, mojej bohaterki.
Poczucie obcości wraca w innych opowiadaniach. Alex nie chce rzucać się w oczy, ale przez ubiór nie pasuje wyglądem. Ma paranoiczne wrażenie, że ludzie ją obserwują. Wielokrotnie też (auto)socjalizuje się. Starasz się oswoić jej lęki?
Od oswajania chyba miałam terapię, ale z jakiegoś powodu chciałam te historie opowiedzieć. Może chciałam zostać wysłuchana, bo kiedyś nie byłam, albo po prostu chciałam pisać, a piszę o tym, co jest mi bliskie i ważne. Pamiętam, że jako dzieciak miałam w sobie dużo emocji, zalewał mnie smutek albo wzruszyłam się, jak się dzieliliśmy opłatkiem w szkole na Wigilii. Nie dostawałam z zewnątrz wystarczająco dużo uwagi, żebym mogła o tych trudnościach opowiedzieć. Pisanie pamiętników było substytutem. Dlatego przy „Trochę z zimna, trochę z radości” nie zakrywam się szczególnie fikcją literacką. Owszem, wiele historii jest tu wymyślonych, ale wszystkie emocje są prawdziwe, to moje emocje.
Potrzeba wypowiedzi była wsobna czy altruistyczna?
Totalnie wsobna. Myślałam wyłącznie o sobie – o mojej potrzebie napisania o Alex. Ale ciekawe są reakcje. Moja przyjaciółka, przeczytawszy jedno z opowiadań, powiedziała, że bardzo by chciała, by zbiór trafił do takich dzieciaków ze wsi i z małych miasteczek, którym towarzyszy poczucie niedopasowania poprzez orientację czy tożsamość. Świat się zmienił, ale nie na tyle, by wrażenie obcości wyeliminować.
Teraz dopiero myślę, że te historie mogą być ważne też dla innych. Chciałam książkę pokazać mamie, dopiero kiedy będzie gotowa, w papierze. Mama nie mogła się doczekać, więc ostatecznie wysłałam jej ostatnio opowiadanie „odsłonięcie”, które przedpremierowo było w Mint Magazine [internetowy magazyn o kulturze – red.]. Przeczytała i napisała mi takiego SMS-a, przeczytam ci: „Strasznie mi przykro, że nie zauważyłam sama i nie mogłam być przy tobie wtedy, kiedy czułaś się strasznie samotna, bo inna, przepraszam Cię, córeczko”. Wow! To opowiadanie o tym, jak bohaterka na szkolny apel musi założyć rajstopy. Rajstopy są na maksa opresyjne. Przykro mi się zrobiło, że mama poczuła się winna. Wiadomo, że rodzice kochali…
…kochali, jak umieli?
No tak. Książka nie jest żadnym zarzutem wobec nikogo. Moi rodzice wynieśli takie, a nie inne mechanizmy ze swojego dzieciństwa. Nie obwiniam ich za brak uwagi. Mimo że musieli widzieć sygnały. Chciałam być bardziej chłopakiem niż dziewczyną, a w przedszkolu poprosiłam, by obcięli mi włosy na krótko, nie zakładałam sukienek. Pewnie nie potrafili nic z tym zrobić. Może się bali, że ich córka będzie inna, gorsza? Nie dopuszczali tego wszystkiego do siebie, tylko za wszelką cenę chcieli, żebym była „normalna”. Po reakcji mojej mamy myślę sobie, że super by było, jakby „Trochę z zimna…” przeczytali jacyś rodzice, że może jakoś uważniej będą patrzeć na swoje dzieci i nie będą ich chcieli wrzucać w wytarte schemaciki.
Nie jest to sąd nad społeczeństwem, tylko proza życia.
Jakbym czuła potrzebę oceny i sądu, napisałabym reportaż albo tekst publicystyczny. Literatura mi do tego nie służy. Nie potrzebuję definicji, społecznych rozliczeń. Fajnie, jak pisanie jest opisywaniem świata i odnajdywaniem w nim po prostu czegoś ładnego, prawdziwego.
Chociaż – no tak, trudno pisać może o Kościele, nie wpadając w łatwe oceny. W książce jest postać babci, mam do niej bardzo dużo miłości i czułości, mimo że cały czas gada, żebym ją zawiozła do Częstochowy czy do Torunia. Rozumiem ją i nie chcę burzyć jej świata. Ma prawo do swojego światopoglądu i do relacji z Bogiem, z takim, jakiego zna i jakim chce go widzieć.
Zatrzymajmy się jeszcze przy samotności. Towarzyszy wszystkim bohaterom i bohaterkom. Rozmawialiśmy o Alex, która osamotniona jest przez nienormatywną orientację i tożsamość. Ale też jest chociażby wspomniana babcia, która kolekcjonuje schodzone buty po członkach_iniach rodziny, kiedy ci zaczynają ją fizycznie opuszczać. Albo opowieść jej syna, a wuja głównej bohaterki, którego w samotność wpędza choroba alkoholowa. To różne poziomy bycia samemu?
Pewnie tak. Ale chyba każdy jest samotny i każdy jakoś inaczej sobie z tym radzi. Samotność bywa czymś super, bo wtedy nam się najlepiej myśli, odkrywamy rzeczy w sobie. Tyle że Alex jest może bardziej osamotniona niż samotna. Ona nie rozumie do końca powodów tego stanu. W głębi serca wie, co to znaczy być sobą. Jest to związane z duchowością, religijnością, której nie może odkrywać. Nie bez przyczyny otwieram książkę cytatem z Daniela Rycharskiego za ks. Tischnerem: „Zanim cię zbawią, trzeba wiedzieć, kogo zbawić. Musisz być sobą, bo jeśli będziesz kimś innym, to akurat zbawią tego innego, a nie ciebie”. Alex ma w sobie chyba dużo konfliktów: chce i nie może, chce, ale się boi.
Ten katolicyzm jest sprzęgnięty z DNA Alex. Czy poszukiwanie odpowiedzi w Bogu jest dla Alex jak odruch psa Pawłowa?
Alex została w katolicyzmie wychowana, dlatego jest on czymś znajomym, bezpiecznym. Myślę, że w tym sensie moja bohaterka jest dość konserwatywna. Bo nawet gdy mieszka już w mieście, przyjeżdża na wieś. Szuka w religii ukojenia. Poruszają ją obrazy, takie jak różaniec odsłuchiwany na słuchawkach przez ciotkę, kiedy krząta się po podwórku, albo oczekiwanie babci na wizytę świętego obrazu, który „chodzi” po wsi.
Dla bohaterki, jako osoby nieheteronormatywnej, Kościół powinien być ostatnim miejscem, w którym szuka się oparcia, zrozumienia, bliskości czy wspólnoty. Mimo to ona cały czas ma nadzieję, że te przymioty właśnie tam odnajdzie. Wraca do tego, co zna. To jest tragizm wpisany w Alex. Szansę na swój rozwój duchowy widzi nadal tylko w Kościele.
Nie oceniasz religijności, wręcz ją w nienormatywności oswajasz. Już pojawiają się głosy określające cię „Rycharskim literatury”. Czy to atrakcyjne porównanie?
Sama się o to prosiłam, bo umieściłam cytat Rycharskiego na początku. Ale to nie jest takie proste, bo nie robię tego, co robi Daniel w swojej sztuce. Nie mam w sobie ducha aktywizmu, misji, żeby Kościół i wieś zmieniać od środka, żeby zaprzyjaźniać Kościół z nieheteronormatywnością, z innością. To, co podobne, to może próba zrozumienia obu stron, spojrzenia z czułością.
Rycharski jest dla mnie jednym z najważniejszych artystów. Bardzo poruszają mnie jego prace. Pierwszą wystawę Daniela, którą widziałam, były „Strachy” w warszawskim MSN-ie. Na środku stał drewniany krzyż. Zastanawiałam się dlaczego, dlaczego tu. Dopiero gdy przeczytałam opis pracy, dowiedziałam się, że krzyż został zrobiony z drzewa, na którym powiesiły się dwie nieheteronormatywne osoby mieszkające na wsi. To też moje doświadczenia bycia wewnątrz konserwatywnej społeczności. Z jednej strony bardzo religijnej, a z drugiej homofobicznej. Wiesz, niewybredne żarty opowiadane po niedzielnym obiedzie po powrocie z kościoła.
Nie ma u ciebie krzty realizmu magicznego, a z tym przecież kojarzy się literatura o wychowaniu na wsi. Czy myślałaś nad językiem, którym opowiesz historie swojej bohaterki?
Bardzo bliska jest mi literatura nurtu chłopskiego, m.in. „Kamień na kamieniu” Wiesława Myśliwskiego. Pamiętam, jak w liceum przeczytałam fragment tej powieści – o tym, kiedy Michał, brat Szymona Pietruszki, wrócił z miasta na wieś, żeby odwiedzić rodzinę. Wcześniej wyjechał za pracą. Przyjechał w kapeluszu, to był symbol jego miejskości, a dzieciaki ze wsi zdjęły mu ten kapelusz i zaczęły nim rzucać. To był znak, by porzucił maskę, bo nie jest stamtąd, tylko stąd.
Język literatury chłopskiej najbardziej do mnie przemawia i jest mi najbliższym sposobem opowiadania o świecie. Dlatego „Trochę z zimna…” nie jest przesadnie ozdobione literacko, jest próbą przełożenia mowy na papier. Dodatkowo narracja pierwszoosobowa to jedyny sposób narracji, w której czuję prawdziwość konstrukcji i bohatera. Zacierają się granice między literackością a słowem codziennym, wziętym z naszych rozmów.
Mam wrażenie, że twoja bohaterka zagaduje rzeczywistość, aby ukryć prawdę o sobie tak, jak ukrywała ją przez całą młodość. Zgodzisz się z tym?
Wydaje mi się, że tak. Alex wychowała się w świecie, w którym nie gada się o emocjach i o tym, co jest trudne. Taka jest nasza mowa, często próbujemy coś powiedzieć na około, nielinearnie. Nasze opowieści są pełne dygresji, bo coś nam się nagle przypomni. Powiemy czegoś za dużo lub ileś razy powtórzymy się w jednej rozmowie. Robimy to często dlatego, że chcemy coś właśnie ukryć albo zagadać niezręczne milczenie, które wywołuje lęk, jest niewygodne. Jak zlikwidować tę ciszę? No właśnie, gadając.
Gdy wracamy na stare śmieci, zakładamy maski?
Pewnie. Kiedy już nie należymy do miejsca, w którym się wychowaliśmy, a relacje z dawniej ważnymi osobami (być może ważnymi tylko z rodzinnego obowiązku) zanikają, powroty sprawiają, że przez chwilę stajemy się kimś, kim myślimy, że jesteśmy w oczach tych, których odwiedzamy. Myślę, że to nieuniknione. Chyba długo się trzeba ze sobą układać, żeby się od tego uwolnić.
Kinga Sabak – ur. 1993. Grała w Fifę tylko na poziomie amatorskim, żeby nigdy nie przegrać, i płakała po finale Euro 2004. Kocha wieś, ale ciągle siedzi w mieście. Wicenaczelna magazynu kulturalnego „Mint”, osoba pisząca.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.