Slava Ukraini! Yelena Yemchuk fotografuje, tworzy kolaże, grafiki, obrazy, filmy eksperymentalne, teledyski, reklamy, sesje mody, portrety, wydaje albumy i buduje wieloletnie projekty reportażowe. Ukraińska artystka na stałe mieszkająca w Stanach Zjednoczonych, namalowała obraz, który trafiła na okładkę „Vogue Polska”.
Yeleno, nie potrafię wyobrazić sobie, co teraz czujesz.
To koszmarny czas. Mój mąż, Ebon, jest aktorem i ostatnie tygodnie spędził w Chicago na planie zdjęciowym. Kiedy zaczęła się wojna, byłam z rodzicami w Los Angeles. Mieszkamy w Stanach od wielu lat, ale wciąż czujemy się bardzo związani z naszą ojczyzną. Mama płakała przez całą dobę, tata non stop oglądał wiadomości, a ja traciłam rozum ze zmartwienia i wydzwaniałam do przyjaciół. Anna Domashyna, bohaterka wielu moich projektów, działa teraz jako wolontariuszka na granicy z Mołdawią, nie chce się ewakuować. Żora, artysta, został powołany do wojska. To, co się dzieje, jest dla mnie niewyobrażalne. Ukraina jest obecna w moich zdjęciach, filmach, na obrazach, jest zapisana w moim DNA, niezmiennie. Wciąż jestem ciekawską dziewczynką z Kijowa.
W Ukrainie spędziłaś dzieciństwo.
Mama była nauczycielką, ojciec zajmował się sportem. Ja miałam zostać gimnastyczką. Chuda, zwinna – wyglądałam jak chłopak. Sport jednak mnie nie fascynował. Wolałam chodzić do teatru z ciocią, historyczką sztuki. Zabierała mnie na balet, do opery, nauczyła, czym jest piękno. Czasem w kilka rodzin wyjeżdżaliśmy pod namioty w okolice Czarnobyla. To były przepiękne tereny, zanim postawiono tam elektrownię. Las, śpiew ptaków to moje pierwsze wspomnienia. Jako jedynaczka z pracującymi rodzicami wiele czasu spędzałam z babcią, mamą taty – moją najukochańszą osobą.
Na Instagram wrzuciłaś kiedyś jej zdjęcie, które podpisałaś: „My warrior babushka”.
Jej mama była polską arystokratką. Mieszkali na zachód od Kijowa. Podczas rewolucji komuniści zabili całą jej rodzinę. Przeżyły tylko nastoletnie wówczas babcia i jej siostra, które pieszo, tak jak stały, uciekły do Kijowa. Tam poznała dziadka, który potem zginął w czasie II wojny światowej. Znów została sama – z dwójką małych dzieci, w zrujnowanym mieście. Nie słyszałam, żeby kiedykolwiek narzekała na swój los. Pamiętam ją zawsze uśmiechniętą i opiekującą się innymi.
W naszej rodzinie kobiety są silne. Nigdy nie musiałam zastanawiać się nad tym, co to znaczy być feministką. Kobiecość to jednak dla mnie nie tylko siła – to także wrażliwość. My nie wywołujemy wojen. Jeśli jesteśmy wojowniczkami to tylko po to, by przetrwać, ochronić bliskich. Dziś moje koleżanki gotują zupę na dworcu we Lwowie, uciekają ostrzeliwanymi konwojami do Polski czy Rumunii, kryją się w bunkrach. Myślę, że chciałyby, żebym opowiedziała o Ukrainie inaczej niż tylko przez obrazy wojny.
Kiedy zaczęłaś interesować się fotografią?
Mój wujek cały czas robił zdjęcia. Był inżynierem atomowym, ale też fotografem amatorem. Do dziś przesyła mi odbitki z tamtych lat. Wujek pokazał mi pracę w ciemni, a tata kupił pierwszy aparat. W Stanach wybrałam w liceum klasę o profilu fotograficznym. Nie wiedziałam jednak, czy chcę, żeby robienie zdjęć stało się moim zawodem. Później aplikowałam do tego samego koledżu, co mój ówczesny chłopak, a gdy z nim zerwałam, uznałam, że muszę sobie zrobić roczną przerwę. Wyjechałam z przyjaciółką w podróż po Kalifornii. Po powrocie mój nowy chłopak przekonywał mnie, że jestem artystką i powinnam zdawać do Parsons School of Design. Ku mojemu zdziwieniu dostałam się. Minęło kilka semestrów, kiedy rodzice obwieścili, że już mają dość Nowego Jorku i przeprowadzają się do Los Angeles, i że nie stać ich na opłacanie mi uczelni i mieszkania. Wyjechałam z nimi, bo zamarzyło mi się, że będę studiować w ArtCenter w Pasadenie, gdzie mieli świetny wydział fotograficzny. W szkole nie uznali moich poprzednich lat w Parsons, ale uparłam się, że i tak chcę się tam uczyć. Wtedy zdałam sobie sprawę, że chcę być zawodową fotografką. Po dwóch latach na uczelni zrozumiałam też, że jeśli mam być dobrą fotografką, muszę rzucić te studia. Tam było zbyt sterylnie. Absolwenci ArtCenter zarabiali krocie, cykając reklamy samochodów. Ja chciałam przygody, życia, głębokich tematów. Wychował mnie Brooklyn lat 80., nie byłam uczesana i grzeczna. Spakowałam się i wróciłam do Nowego Jorku. Spałam kątem w lofcie na kanapie u przyjaciół i zarabiałam, kelnerując w knajpach. Kiedy uzbierałam wystarczająco dużo pieniędzy, wybrałam się w podróż po Europie z kolejnym już chłopakiem. Oczywiście odwiedziliśmy Ukrainę. Ale byliśmy też w Wiedniu, Pradze, pod namiotem w Portugalii i co najważniejsze – w Albie, pod Rzymem.
Najlepiej czujesz się w terenie, na ulicy, robiąc zdjęcia nieznajomym. Jak tutaj udaje ci się osiągnąć efekt bliskości, który widać w twoich pracach?
Jestem bardzo nieśmiała. Gdy przyjeżdżam do nowego miejsca, przez pierwsze kilka dni chodzę po nim z aparatem i się przyglądam, bojąc się zagadać. W końcu natrafiam na czyjąś twarz – i wiem, że muszę podejść, muszę się odważyć. Najczęściej od razu wyczuwam, czy ktoś się zdecyduje przede mną otworzyć, czy nie. A jeśli to robi, to już bez reszty. Widać to w oczach. To dar. Kilka sekund totalnego zaufania. Dla takich magicznych połączeń warto cierpieć katusze wstydu, włócząc się po ulicach. Nie zamierzam dokumentować, informować. Nie jestem reporterką. Chcę pokazać, jak spotykam się ze światem, jak go widzę. W każdej mojej fotografii jest kawałek mnie.
*
Cały tekst znajdziecie w kwietniowym wydaniu „Vogue Polska”. Do kupienia w salonach prasowych i online.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.