
(Fot. Karol Makurat/REPORTER, East News)
Jeżyce, ach te Jeżyce! Miłość do nich zakwitła niezwłocznie, rozbudzając uczucie do reszty miasta. Całkiem przyjemny ten Poznań – zadumałem się pewnego poranka przy ekspresie do kawy. A może by tam trochę pomieszkać? – spytałem sam siebie, polewając natychmiast głowę lodowatym prysznicem.
Zawsze, kiedy słyszę, że ktoś wyjeżdża z Nowego Jorku, zastanawiam się, gdzie ci wszyscy ludzie jadą – zauważyła kiedyś filozoficznie Samantha Jones, dla której wyprowadzka z epicentrum świata wydawała się nie do wyobrażenia. Do czasu, ma się rozumieć, kiedy zakochawszy się w pięknym modelu, sama wyjechała do Los Angeles, z którego nieustannie za Nowym Jorkiem, a dokładnie rzecz ujmując – za Manhattanem – tęskniła. Z ukochaną bohaterką „Seksu w wielkim mieście” łączyło mnie do niedawna podobne myślenie. Nie wyobrażałem sobie, że można się wyprowadzić w ramach polskich granic gdzieś poza Warszawę, nazwaną przeze mnie kiedyś po kilku drinkach i ku uciesze pozastołecznego towarzystwa Nowym Jorkiem Mazowsza. Rzeczą niemożliwą do ogarnięcia człowieczym umysłem wydawało mi się dobrowolne opuszczenie Warszawy na rzecz mieścin o rozmiarach nikczemniejszych, w których rządu nie ma i ministerstw, narodowych instytutów i krajowych redakcji, pęczków kin, teatrów i galerii, restauracji wszelkiej maści, barów, klubów całonocnych, no i tego, i tamtego, i ogólnie to wszystkiego.

Długie lata mego życia Poznań wydawał mi się stolicą nudy i usypiałem na samą myśl, że tam jadę. W śpiączkę niemal zapadałem, w jakieś dziwne odrętwienie, stan śmierci klinicznej symulowałem niezwłocznie po wyruszeniu w drogę do wielkopolskiej stolicy, będącej główną kwaterą polskiego mieszczaństwa. Jedynym plusem dodatnim – jak mawiał klasyk – wydawała mi się bliskość Berlina i ogólnie Reichu, do którego poznaniacy bez wątpienia przynależą swoim usposobieniem, gardząc najbliższym azjatyckim miastem zwanym Warszawą. Swoje skomplikowane uczucia do Poznania potrafiłem wyrazić wyłącznie językiem poezji, układając w Warsie rozliczne utworzy muzyczne wyśmiewające cechy charakteru ludności tubylczej, licząc – ma się rozumieć – na ich wielki radiowy sukces.
gdzieś w Wielkopolsce, tuż za Koninem
powstało miasto wielkie jak waleń
rosło potężne, zżerało plankton
i żyło podług własnych ustaleń
zasada pierwsza – oszczędzaj cukier
słodkie do kawy wystarczyć musi
kompot pij kwaśny, przestań się krzywić
na kostki cukru nie daj się skusić
zasada druga – zaczesuj dywan
i nie chodź po nim przez tydzień cały
szoruj podłogę, wypastuj parkiet
pilnuj porządku jak oszalały
zasada trzecia – bądź przedsiębiorczy
robótek ręcznych możesz być asem
weź starą dętkę, okręć ją drutem
podłącz do kranu i wykop basen
gdzieś w Wielkopolsce, tuż za Koninem
powstało miasto zasad spartańskich
gdzie po kościele, w każdą niedzielę
wszyscy czytają „prestiż poznański”

Niestety, żaden wybitny kompozytor po wymyślane w Warsie wielkie przeboje się nie zgłosił. Między mną i Poznaniem zaczęła się za to powoli tworzyć nić sympatii, a prządł ją – a jakże! – Nowak Maciej, mój drogi przyjaciel, który trzy lata temu został dyrektorem artystycznym tamtejszego Teatru Polskiego i począł niezwłocznie, jak to ma w zwyczaju, przyciągać do Poznania teatralne pielgrzymki z ziemi warszawskiej. Ciągnęliśmy więc remontowaną bez końca trasą kolejową, której objazdy sięgną niebawem polskiego morza. Jechaliśmy do Poznania spragnieni kolejnych premier, a po nich bankietów, a na nich ekscesów, i obarczeni syndromem dnia następnego, po jajecznicy z pięciu jajek, ruszaliśmy na miejskie wycieczki, dziwiąc się nieustannie, że tu bardzo przyjemnie i tam też ciekawie, że tu na kawkę, a tam na obiadek. No i Jeżyce, ach te Jeżyce! Miłość do nich zakwitła niezwłocznie, rozbudzając uczucie do reszty miasta. Całkiem przyjemny ten Poznań – zadumałem się pewnego poranka przy ekspresie do kawy, wymysły te złowieszcze próbując natychmiast odpędzić. I jaki potencjał ma sodomicki – homomyśli kosmate oplotły mą głowę. A może by tam trochę pomieszkać? – spytałem sam siebie, polewając natychmiast głowę lodowatym prysznicem. Zawsze, kiedy słyszę, że ktoś wyjeżdża z Warszawy, zastanawiam się, gdzie ci wszyscy ludzie jadą – przypomniała mi się moja pijacka parafraza słów Samanthy. I zacząłem szukać mieszkania w Poznaniu.

Do nowego gniazdka przy Rynku Jeżyckim przenoszę się za dwa dni, ciesząc się – szczerze powiedziawszy – jak dziecko i wprowadzając w stan szoku warszawskich znajomych, którzy w mój czyn szalony nadal nie mogą uwierzyć. Robię to w dodatku równo w dziesiątą rocznicę mojego przybycia z Krakowa do Warszawy, a trzeba wiedzieć osobom niewtajemniczonym, że stołeczne życie z racji swej intensywności liczy się podwójnie, więc tak naprawdę to dwadzieścia lat. Oczywiście jedna noga w Warszawie zostanie, bo praca, bo przyjaciele, bo teatr, bo wystawy, bo towarzyskie małe szaleństwa, ale druga Poznań zacznie eksplorować z wielką przyjemnością. Ahoj przygodo!
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.