![Zasługujemy na lepszy film o ciąży niż netflixowy hit z Amy Schumer „Tak jakby w ciąży” (Fot. materiały prasowe)](/uploads/repository/0000000_hope/kinda-str.jpg)
Amy Schumer wystąpiła w produkcji „Tak jakby w ciąży”, która trafiła na listę przebojów Netflixa. Słynna komiczka, uważana za ikonę feminizmu, zagrała kobietę, która oszukuje, że spodziewa się dziecka. Dlaczego wciąż czekamy na dobry film o tym ważnym kobiecym doświadczeniu?
Gdy Kate wyznaje swojej najlepszej przyjaciółce, że spodziewa się dziecka, Lainy w pierwszym odruchu każe jej… zrobić aborcję. Tak, ta scena naprawdę trafiła do filmu. „Tak jakby w ciąży” na Netflixie usiłuje wmówić widzkom, że w centrum stawia relacje między kobietami, podczas gdy główna bohaterka udaje ciążę, odsuwa się od Kate, którą znała całe życie, bo jej zazdrości, podstępem zdobywa przyjaźń Megan (Brianne Howey z „Ginny i Georgii”) poznanej na jodze dla ciężarnych. Lainy, która zawsze marzyła o rodzinie, rozczarowana tym, że wieloletni chłopak nie chce jej się oświadczyć, uważa, że ma prawo oszukiwać. Bo kobiety w ciąży traktuje się lepiej (jedna z wielu fałszywych tez filmu), bo chce przeżywać wspólne doświadczenia z Kate (to wątpliwie wytłumaczenie), bo tak bardzo pragnie szczęścia, że ta jakby ciąża ma zadziałać jak samospełniająca się przepowiednia (?).
Hit Netflixa popełnia grzech śmiertelny komedii – nikogo nie bawi. Smuci, że Amy Schumer, niegdyś ikona feminizmu, która głośno żartowała z seksu, swojego ciała, mężczyzn, wzięła udział w tak antykobiecym projekcie. Smuci, że kobieca solidarność i siostrzeństwo wciąż pozostają w sferze deklaracji i marzeń. Smuci, że ciążę na ekranie pokazuje się tak jednowymiarowo (przebłyski autentyczności widać w wątku Megan, która usiłuje wytłumaczyć Lainy, jak samotnie może się czuć młoda albo przyszła mama).
Chciałabym zobaczyć dobry film o ciąży. Dlaczego ten temat traktuje się po macoszemu?
Jako mama dwójki dzieci – ale też po prostu jako fanka popkultury, kobieta, milenialka – mam żal do Hollywood, że wciąż przedstawia ciążę stereotypowo, traktuje ten stan po macoszemu, nie pochyla się nad tym procesem w należytym stopniu.
Z czasów „sprzed”, gdy miałam mgliste pojęcie i o ciąży w ogóle, i o własnej przyszłości związanej z macierzyństwem, pamiętam trzy filmy. Komedia „Dziewięć miesięcy” z 1995 roku nie mogła się nie udać. Za kamerą stanął Chris Columbus, który wcześniej nakręcił „Kevina samego w domu”, a potem pierwszą część Harry’ego Pottera, przed – Hugh Grant świeżo po sukcesie „Czterech wesel i pogrzebu”, Julianne Moore i Jeff Goldblum. Związkofob Samuel (tak się wtedy mówiło, a Grant grał go śpiewająco jak w „Dzienniku Bridget Jones”) musi dojrzeć, gdy jego wieloletnia dziewczyna Rebecca zachodzi w ciążę. Film skupia się więc na dorastaniu wiecznego chłopca, a nie przygotowaniu kobiety do nowej roli.
Potem nastał czas „Juno” (2007). Film Jasona Reitmana do dziś należy do moich ulubionych komedii wszech czasów. Nastolatka w ciąży postanawia oddać dziecko do adopcji. W tej drodze towarzyszą jej chłopak, rodzice i rodzice adopcyjni jej nienarodzonej jeszcze córki. Produkcja z czułością przygląda się dziewczynie, ale skupia raczej na tych konkretnych okolicznościach – jak na brzuch zareagują nauczyciele, jak pozostać młodą dziewczyną przy tak dużej odpowiedzialności, jak ułożyć sobie życie już potem, bez dziecka. W tym samym roku Judd Apatow nakręcił „Wpadkę” z Katherine Heigl, która zachodzi w ciążę z nieodpowiednim chłopakiem. Komedia znów skupia się raczej na Piotrusiu Panu, który nie nadaje się na ojca. Pięć lat później do kin trafiła komedia „Jak urodzić i nie zwariować” (2012) wykorzystująca popularną w tamtych latach konwencję kilku splatających się historii (jak w komediach romantycznych „Walentynki”, „Sylwester” czy najlepsza z „serii” – „Kobiety pragną bardziej”). Pięć kobiet (w obsadzie m.in. Cameron Diaz, Jennifer Lopez i Elizabeth Banks) szykuje się do porodu. Fizjologia staje się tu gagiem, a psychologia wyciska łzy.
Kino, nawet popularne, zwłaszcza w ostatnich latach, o wiele lepiej radzi sobie z tematem aborcji. Wystarczy przypomnieć „Nigdy, rzadko, czasami, zawsze”, „Półsłodki ciężar” czy „Test na przyjaźń”. Ale co z chcianą, planowaną i wyczekaną ciążą? Czy można się z niej śmiać? Czy może wzruszać? Czy może stać się punktem wyjścia do opowieści o kobiecości – o bliskości, cielesności, erotyzmie, ale też o niepewności, lęku, wyobcowaniu?
Zamiast „Tak jakby w ciąży” zobacz film „Babes”
![„Babes” (Fot. materiały prasowe)](/uploads/repository/0000000_hope/babes-1.jpg)
Ta sztuka udała się Pameli Adlon (twórczyni „Lepszego życia”, jednego z najlepszych seriali ostatnich lat, w którym grała Mikey Madison przed „Anorą”) w „Babes” z Ilaną Glazer („Broad City”, współtworzyła też scenariusz tego filmu) i Michelle Buteau („Przetrwają puszyści”). Komedia z zeszłego roku spełnia obietnicę daną przez „Tak jakby w ciąży”. Przyjaciółki Dawn (Buteau) i Eden (Glazer) naprawdę łączy głęboka więź – zwierzają się sobie ze wszystkiego, okazują sobie czułość i potrafią się z siebie śmiać. Ta pierwsza – żona i mama małego dziecka – zachodzi w drugą ciążę. Ta druga też pragnie zostać matką, więc gdy po one night standzie test pokazuje dwie kreseczki, postanawia samodzielnie wychować dziecko. Dawn i Eden rozmawiają o wszystkich najintymniejszych szczegółach ciąży (Eden sprawdza nawet, czy Dawn ma już odpowiednio duże rozwarcie) – o podwyższonym libido, o spuchniętych kostkach, o strachu przed porodem. Dawn pokazuje Eden, jak wygląda życie „po drugiej stronie” – z laktatorem przy piersiach, z kilkulatkiem biegającym pod nogami, o trudnym podziale opieki nad dzieckiem. Oczywiście, po drodze wiele razy się kłócą, nie rozumieją, wątpię w siebie i w siebie nawzajem. Ale przechodzą przez najtrudniejsze chwile razem. I o tym kobiety w ciąży marzą – o wsparciu partnerów, rodziny, przyjaciół. I czasem też o reprezentacji w popkulturze. Na taki prawdziwie siostrzeński film jak „Babes” od dawna zasługiwałyśmy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.