Życie Zuzanny Łapickiej, córki Andrzeja Łapickiego, byłej żony Daniela Olbrychskiego, to idealny materiał na scenariusz serialu z życia tzw. wyższych sfer artystycznych, nie tylko Polski. Publikujemy fragment książki Zuzanny Łapickiej „Dodaj do znajomych”.
Fiammetta, włącz jeszcze jedno ogrzewanie!
Teraz będzie o reżyserach zagranicznych. Volkera Schlöndorffa poznałam jako dwudziestolatka podczas pobytu w Monachium. Ceniłam go za reżyserię filmu „Niepokoje wychowanka Törlessa” (1966), na podstawie książki Roberta Musila. Razem z Margarethe von Trottą tworzyli modną artystyczną parę. Mówili po francusku, co ułatwiło mi rozmowy z nimi. Pięć lat później, gdy byłam już żoną Daniela, Volker pojawił się w Warszawie, proponując Danielowi rolę Polaka Jana Brońskiego, obrońcy Poczty Gdańskiej, w „Blaszanym bębenku” (1979), według powieści Güntera Grassa.
Po popisach u Wajdy Daniel był lekko rozczarowany, że ma taką wycofaną rolę, bez spektakularnych scen. Nie spodziewał się jeszcze, że film dostanie Oscara, a on, dzięki tej roli, będzie otrzymywał propozycje filmowe z całego świata. Chcąc jakoś zaistnieć w „Blaszanym bębenku”, wymyślił scenę łóżkową, którą grał z Angelą Winkler, mającą do Daniela „miękkie oko”, jak się przechwalał. Scena polegała na tym, że zdradzająca męża Angela ma mało czasu na erotyczne igraszki z Danielem, rozbierają się więc w ekspresowym tempie, minuta seksu i natychmiast się ubierają. Daniel był bardzo dumny z tej sceny, a ja zadowolona, że nawet nie zdążył się przyjrzeć swojej nagiej partnerce.
Niestety, żona Volkera, Margarethe, tak zachwyciła się Danielem u swego męża, że obsadziła go w „Róży Luksemburg” (1986) z Barbarą Sukovą w roli tytułowej. Tym razem Daniel miał tyle czasu, żeby przyjrzeć się swojej partnerce, że popadł z nią w pozafilmowy romans, którego owocem jest dziś już trzydziestoletni syn Victor. Ja wtedy złożyłam papiery o rozwód, na który Daniel nie chciał się zgodzić, tłumacząc przed sądem: – „Nie rozumiem, o co chodzi mojej żonie. Ma ze mną życie po różach!”. – „Różach Luksemburg!” – odparowałam natychmiast, wywołując wesołość Wysokiego Sądu.
Dwa lata temu spotkałam Margarethe na festiwalu Grażyny Torbickiej w Kazimierzu. Miała tam retrospektywę swoich filmów. Od razu zaczęłyśmy rozmawiać o naszych małżeństwach i zrozumiałam, że ona ciągle kocha Volkera, mimo że rozstali się przed wielu laty. A w tym roku, na tym samym festiwalu, zobaczyłam ostatni film Volkera – „Powrót do Montauk” o dawnej wielkiej miłości, o której nie można zapomnieć. Grająca w nim aktorka była nawet podobna do młodej Margarethe. Pomyślałam sobie wtedy, jaki to wspaniały przywilej znać blisko twórców, dzięki temu w ich dziełach mogę zobaczyć ukryte intencje, o których widz zwykle nie ma pojęcia.
W latach dziewięćdziesiątych, gdy tylko do naszego kraju przyjeżdżała jakaś znakomita postać światowej kultury, zapraszano Daniela na spotkanie czy bankiet z tej okazji. Kiedy zaproszono nas do Bristolu na spotkanie z Wimem Wendersem, zdobywcą Złotej Palmy w Cannes za „Paryż, Teksas” (1984), Daniel wyciągnął z garażu sportowe dwuosobowe auto, w dodatku w czerwonym kolorze. – „O nie!” – zaprotestowałam. – „Ty się tam napijesz, a ja będę musiała wracać tym cholernym samochodem, który prowadzi się na leżąco. Jedziemy moim cinquecento”. Daniel był niepocieszony: – „Jak nas Wenders zobaczy pod Bristolem w tym małym fiacie, umrę ze wstydu”. – „Nikt nas nie zobaczy” – uspokajałam go.
Jakież było zdumienie przechodniów na widok rolls-royce’a, z którego wysiada dwudziestolatka w podartych szortach, bo taka była moda, i grzebie w koszu z przeceną!
Pod koniec kolacji Wenders spytał nas na boku, czy nie możemy go podrzucić do hotelu. Daniel spojrzał na mnie z wyrzutem. Udawałam, że nie widzę jego wzroku. Podeszliśmy z Wimem do mojego małego fiata. I tu stał się cud, Wenders, spojrzawszy na nas z podziwem, zakrzyknął: – „Boże, jakimi jesteście cudownymi ludźmi, że jeździcie cinquecento. Uwielbiam was!”. Daniel, zbity z tropu, milczał, a ja z Wimem chórem wychwalaliśmy zalety PRL-owskiego krążownika szos. W domu Daniel burczał coś pod nosem na tego „artystę lewaka z Berlina”, ale ja nie kryłam satysfakcji.
Jest druga połowa lat osiemdziesiątych. Daniel kręci w Rzymie film z Liv Ullmann – „Żegnaj, Moskwo” Mauro Bologniniego. Okazuje się, że to Liv jest podekscytowana, że mnie poznaje, a nie odwrotnie, bo jako studentka była na stypendium w Warszawie, gdzie trafiła na spektakl „Urząd” (1965) w Teatrze Dramatycznym z moim Ojcem w roli głównej. Zakochała się, jak mi opowiada na planie, od pierwszego wejrzenia. Była za kulisami, ale Ojciec wyraźnie był wtedy zajęty inną blondynką i na rudawą Norweżkę nie zwrócił uwagi. Ona mówi mi teraz, że przez tydzień codziennie chodziła na ten spektakl, na którym ja nie mogłam wysiedzieć nawet na premierze. List z jej wyznaniem miłości po latach zawiozłam Ojcu, który przeczytawszy go, westchnął: – „Żebym wtedy wiedział, że to jest Liv Ullman”.
Wracając do Rzymu, okazało się, że w tym samym czasie co Bolognini Federico Fellini kręci w Cinecittà film „Wywiad” („Intervista”). Produkcja na prośbę Daniela załatwia nam spotkanie z Fellinim. Jedziemy zatem do słynnej wytwórni Cinecittà, gdzie powstały największe włoskie arcydzieła. Szykuję się na jakieś Palazzo we włoskich marmurach, a tu prowadzą nas zapyziałym korytarzem, jak na Chełmskiej za PRL-u. Wszędzie stoją farelki, które grzeją, bo na dworze lodowato. Był chyba grudzień. Na końcu korytarza w drzwiach pojawia się wielki Fellini w marynarce w kratkę, z narzuconym na nią tweedowym płaszczem, okutany szalikiem i krzyczy do sekretarki: – „Fiammetta, włącz jeszcze jedno ogrzewanie!”. Zrozumiałam, że mu tu strasznie zimno, na rękach miał rękawiczki z uciętymi palcami. Pachniał jak Żuławski – wodą Grey Flannel. Patrzę na niego – przecież ja go znam! – bo mi się wydało, że to jest Stanisław Dygat. Ta sama postura, ten sam wdzięk dziecka, dorosły mężczyzna, a dziecko. Bardzo serdecznie nas przywitał, okazało się, że zna „Ziemię obiecaną”, więc Daniel od razu się rozluźnił. Fellini zabrał nas do stołówki na kluski. Przed deserem przeprosił, że musi iść na plan. Zanim wyszedł, Daniel wyjął polaroid kupiony parę dni wcześniej, specjalnie na wizytę u naszego papieża, prosząc Fiammettę o nasze wspólne zdjęcie, tym razem z papieżem światowego kina.
Podobne artykułyJanusz Głowacki. Świat bez GłowyIza Bartosz W Rzymie wspaniałe było to, że wielcy artyści tacy jak Fellini znajdowali czas na spotkanie z jakimś artystą z Europy Wschodniej, nie robili żadnych ceregieli. Włoska aktorka Stefania Sandrelli, znana z „Konformisty” (1970) Bertolucciego, specjalnie dla nas urządziła przyjęcie, żebyśmy poznali elitę Rzymu. Daniel za czymś takim nie przepadał, wolał napić się z ekipą techniczną. – „Po co my tam idziemy?” – pytał. A po wejściu do wspaniałego mieszkania Stefanii, z tarasem z widokiem na cały Rzym, mówił mi na ucho: – „Widzisz, same staruchy”. Jednym z tych staruchów był Alberto Moravia, z którym rozmawiałam o jego „Pogardzie”, w której mój Ojciec obsadził Wajdę jako aktora. Daniela to mało interesowało, co chwila wstawał, żeby sobie nalać. Było tak dokładnie co trzy minuty: za każdym razem wywalał się o laskę Moravii, która leżała koło kanapy, i patrzył na mnie… z pogardą.
Big black Rolls-Royce!
Romana Polańskiego nie znałam, zanim wyjechał z Polski, bo byłam za mała. Pamiętam tylko, że Ojciec miał zagrać w „Nożu w wodzie” (1961) to, co ostatecznie zagrał Leon Niemczyk, więc Polańskiego przez chwilę chwalił. Ale jak nie zagrał, to znów mówił o „tych skurwysynach z Łódzkiej Szkoły Filmowej”.
Poznałam Polańskiego w 1974 roku jako dwudziestolatka w Monachium, gdzie znalazłam się w drodze do Paryża. Akurat odbywały się tam mistrzostwa świata w piłce nożnej. Poszliśmy w dużej grupie znajomych, z Polańskim na czele, do modnego wtedy klubu. I nagle wszedł do niego słynny piłkarz Franz Beckenbauer, uwielbiany przez mojego Ojca, fana futbolu. Natychmiast zostawiłam Polańskiego z towarzystwem i podeszłam do Beckenbauera, prosząc o autograf dla Ojca. Wróciłam do stolika, nad którym stała przebywająca wtedy w Monachium legenda Łodzi, Ewa Frykowska, ubrana na biało, z blond włosami do pasa, w rozkwicie urody swoich trzydziestu pięciu lat. Obrzuciła kolegów cynicznym spojrzeniem, a siedzieli tam Polański, Skolimowski, Kostenko, i powiedziała: – „A co to, kurwa, zjazd absolwentów?”.
Daniel wyciągnął z garażu sportowe dwuosobowe auto, w dodatku w czerwonym kolorze. – „O nie!” – zaprotestowałam. – „Ty się tam napijesz, a ja będę musiała wracać tym cholernym samochodem, który prowadzi się na leżąco. Jedziemy moim cinquecento”
Polański nie był jeszcze żonaty z Emmanuelle Seigner, miał różne przygodne kobiety, które chętnie mi się zwierzały. Jedna blondynka opowiadała, że zabrał ją samolotem do Rzymu: – „Ty wiesz, on się w ogóle mną w tym samolocie nie interesował. Krzyknął tylko nagle:
– »Zobacz, jaki księżyc za oknem!«. I kazał mi się tym księżycem zachwycać”. Słuchając jej, uświadomiłam sobie, że mnie podoba się w Romku właśnie to, co rozczarowujeprzygodne blondynki.
Kolejnego lata znalazłam się ze znajomymi w Londynie. Akurat hucznie obchodzono tam premierę filmu Polańskiego „Chinatown”. Z tej okazji Roman poruszał się po mieście czarnym rolls-roycem z eleganckim szoferem. Elita Londynu chodziła wtedy do restauracji
Mr Chow, gdzie bardzo trudno było o stolik. Roman postanowił nas tam zaprosić. Widzę jak dziś, jak dzwoni z wytwornego mewsa, w którym mieszkał: – „Polański, proszę o stolik na wieczór”. Cisza. Zaczyna literować: – „Pi oł el ej, en, es, kej, aj”. Cisza. Wreszcie wybucha:
– „Big black rolls-royce!”. Zadziałało – stolik zamówiony! Następnego dnia Roman spytał, czy chcę skorzystać z rollsa, bo akurat nie miał planów wyjazdowych. Wytworny szofer przyjechał po mnie o umówionej godzinie, a ja poprosiłam, żeby zawiózł mnie na wyprzedaż na King’s Road. Jakież było zdumienie przechodniów na widok rolls-royce’a, z którego wysiada dwudziestolatka w podartych szortach, bo taka była moda, i grzebie w koszu z przeceną!
Jako osoba dojrzała spotykałam Romana w Paryżu, w modnych klubach nocnych, gdzie latami królował, w Warszawie, na przyjęciach u jego przyjaciół z młodości – Morgensternów, u których lubił pomieszkiwać. Bywałam w jego paryskim apartamencie na Avenue Montaigne. W czarnej sypialni stała tam piękna czarna lampa secesyjna, prezent od Nastassji Kinski. Gdy później spotkałam Kinski na Camerimage w Bydgoszczy, powiedziałam jej o tej lampie. Kinski się rozczuliła, widać wciąż nosiła Romana w sercu.
Parę lat temu miałam z nim krótki zawodowy temat, bo w czasach poprzedniego rządu zaproponowano mu reżyserię „Hamleta” w Teatrze Telewizji. Roman zapalił się do tego pomysłu, spotkaliśmy się w Paryżu i w kawiarni pod jego domem długo o tym Hamlecie rozmawialiśmy. Czułam, że jest to bohater bardzo mu bliski: – „Przecież to chłopak zbuntowany przeciwko światu, przeciwko ojcu, dorastający syn, który ma problem z ojcem!” – powtarzał z właściwym sobie zapałem. Aż żałowałam, że sam już nie może go zagrać. – „To mi szukaj chłopaków, którzy nadawaliby się na Hamleta” – powiedział na pożegnanie. Co pewien czas wysyłałam mu płytki z nagraniami naszych młodych, zdolnych aktorów. Odpisywał: – „On jest niezły, ale szukamy dalej”.
Lubił palić trawę. Wódki nie pił. Przyjaźnił się z Jackiem Nicholsonem i z Miloszem Formanem, z którym łączyły go wspomnienia ze wspólnego internatu z czasów, kiedy jego mama pracowała w polskiej ambasadzie w Pradze
Potem zmienił się rząd… i reszta jest milczeniem.
Scenariusz „Noża w wodzie” Polański pisał z Jurkiem Skolimowskim, barwną postacią lat siedemdziesiątych. Znałam go wcześniej, gdy w latach sześćdziesiątych z Elą Czyżewską bywali u moich rodziców. Wtedy z dumą nosił koszule non iron. Ta nazwa imponowała nawet Kieślowskiemu. Nikomu nie przyszło do głowy, że chodzi o żelazko… Skolim był chłopcem z dobrego domu, ale udawał chłopaka z ulicy, niewinnego czarodzieja, który złamanym nosem przywoływał bokserską przeszłość. Pisał wiersze, co wieczór jeden, żeby dzień nie poszedł na marne. Nawet nasza noblistka Szymborska chwaliła jego wiersz o mężczyźnie, co „z ręką na gardle chce wszystko poprawić, i poprawia krawat”.
Podobne artykułyKrzysztof Komeda. Osobiste życie jazzuMagdalena Grzebałkowska Dopiero na początku lat siedemdziesiątych błysnął w Warszawie wyglądem. Był po pierwszych filmach kręconych na Zachodzie. Grały u niego Claudia Cardinale i Gina Lollobrigida. Aktorki, których zdjęcia wklejałyśmy do zeszytów. Podobno obie w nim zakochane. Zajechał do Warszawy białym fordem mustangiem, kultowym autem tamtych lat, w którym woził sto kaset z najlepszą muzyką. Jemu muzykę do filmu „Na samym dnie” (1970) napisał sam Cat Stevens. Nosił kapelusz naciągnięty na oczy, wcięte, aksamitne marynarki, żaboty, białe spodnie biodrówki, które podkreślały jego długie nogi. Lubił chodzić boso, twierdząc, że ma piękne stopy. Na tle szarych ulic i CDT-u wyglądał jak kolorowy dandys, prosto z londyńskiego Harrodsa.
Podobało mi się to, jak traktował życie: kontemplacyjnie i estetycznie, trochę jak turysta. Uwielbiał dobre jedzenie, gotował świetną zupę cebulową z młodych cebulek. Czytał „Człowieka bez właściwości” Musila. Lubił palić trawę. Wódki nie pił. Przyjaźnił się z Jackiem Nicholsonem i z Miloszem Formanem, z którym łączyły go wspomnienia ze wspólnego internatu z czasów, kiedy jego mama pracowała w polskiej ambasadzie w Pradze. W Polsce przyjaźnił się z krakowskimi malarzami – Zbylutem Grzywaczem, Łukaszem Korolkiewiczem i Leszkiem Sobockim. Kupował ich ogromne obrazy, po czym sam takie zaczął malować.
Kolegował się z Niemenem, któremu w końcu sprzedał forda mustanga, i z Józefem Skrzekiem z grupy SBB.
Kolejnym razem zajechał do Warszawy złotym mercedesem z otwieranym dachem. Budził zazdrość, więc koledzy lubili wyjmować mu z kabrioletu, zaparkowanego przed stołówką u Literatów, te niezliczone kasety z nieosiągalną w Polsce muzyką. Odbierał je z przekąsem z szatni stołówki. Kiedyś ktoś odkręcił mu dekiel z koła mercedesa. Na sprowadzenie nowego trzeba było czekać parę miesięcy, więc Skolim próbował odkręcić taki dekiel z mercedesa stojącego pod Hotelem Europejskim. Był już blisko, gdy pojawił się właściciel wozu. Wtedy Skolimowski powiedział po angielsku: – „Przepraszam, odpada panu dekiel, właśnie próbuję go przykręcić”. Z odkręcania zrobił przykręcanie. W nagrodę dostał od wzruszonego gościa hotelu 10 dolarów.
Studiowałam romanistykę na uniwersytecie, w przerwach przychodziłam do Europejskiego na kawę. Ślęczałam tam kiedyś nad „Pieśnią o Rolandzie”, z której miałam napisać pracę. Skolim podszedł do mnie, pytając, co robię. Kiedy zaczęłam narzekać, że nie mam pomysłu, wziął ode mnie zeszyt, napisał – „Pole bitwy w »Pieśni o Rolandzie« z punktu widzenia kamery” i pięknie mi to rozrysował. Dostałam piątkę. Nauczył mnie, żeby do wszystkiego podchodzić niekonwencjonalnie. Lubił sprawiać niespodzianki. Gdy zachwycałam się „Lotem nad kukułczym gniazdem” (1975) Formana, przywiózł mi zdjęcie Nicholsona z tego filmu: stoi na nim na statku, razem z innymi pacjentami psychiatryka. Nicholson napisał: „Dla Zuzi, z nadzieją, że któregoś dnia my, wariaci, znajdziemy się na tej samej łodzi”.
Nie wiem, czy to życzenie się spełni, ale Nicholson nawet w roli Charona mnie przekona…
Książką "Dodaj do znajomych" Zuzanny Łapickiej ma premierę 23 maja 2018 roku.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.
Wczytaj więcej