„Cieśniny” Wojciecha Nowickiego to książka dla wytrwałych, którzy nie boją się zabłądzić w zaułkach ani zakleszczyć w ciasnym przesmyku. Wspaniała próba zrozumienia ludzkiego umysłu pragnącego wolności na tyle mocno, że wbrew właścicielowi potrafi pchać do ucieczki w nieznane.
Bohaterom Wojciecha Nowickiego doskwiera „ponurowatość”. Jak autor mówi w jednym z wywiadów na temat swojej najnowszej książki „Cieśniny”, ta właśnie „ponurowatość” wydaje się bardziej interesująca od dzisiejszej depresji, która stała się terminem codziennym i zblazowanym. Ale „ponurowatość” to nie wszystko, bo wiąże się z nią inna przypadłość – dromomania, chętnie diagnozowana przez lekarzy w XIX wieku, a do początku XX wieku uznawana za chorobę psychiczną. Objawia się obłędem wędrowniczym, skłonnością do bezcelowego chodzenia, pokonywania dziesiątek kilometrów, na dodatek często bez świadomości.
Narrator powieści żyje współcześnie, od dziecka dręczą go napady epileptyczne i następujące po nich nie do zniesienia bóle migrenowe, przed którymi najpierw uciekał pod łóżko w ciemnej sypialni rodziców, a później jak najdalej się da, pociągiem lub statkiem. Pewnego dnia natyka się na dysertację z 1887 roku lekarza Philippe’a Augueste’a Tissié praktykującego w szpitalu św. Andrzeja w Bordeaux pod okiem uznanego profesora. Lekarz opisuje przypadek bordoskiego gazownika Alberta Dadasa, a nasz bohater odkrywa, że to „od Dadasa i jego ryków w szpitalnej pościeli zaczyna się prawdziwa historia poriomanii albo drapetomanii czy też obłąkańczej ucieczki, to właśnie od niego wywodzi się linia wędrownych wariatów, on jest moim prawdziwym ojcem, moim świętym patronem”. Albertem też wstrząsały ataki, tracił przytomność, nieoczekiwanie wymiotował, a potem zwijał się z bólu głowy.
Dadas staje się przewodnikiem naszego bohatera. Śledzimy więc losy obu, ich wędrówki po zaułkach rozmaitych miast, od Neapolu przez Wiedeń po Tanger. Samotne chodzenie bez celu i bez końca ma w sobie coś z lekkości, beztroski, upojenia, przynosi ulgę, wytchnienie, daje poczucie szczęścia. Dadas przemierza Europę, niektóre trasy kilkakrotnie, dociera też do Rosji i Afryki. Gdy wraca do domu, to tylko po to, by wbrew sobie znowu lada dzień go opuścić. Kiedy się zakochuje, nie umie dotrzymać złożonych obietnic, bo o nich zapomina. Nie zwiedza, bo nie o poznawanie miejsc tu chodzi, zresztą potem nie pamięta również swych podróży. Nie pamięta, że pogryzł go pies gdzieś pod Poznaniem ani że znosił piekielne męki, przeprawiając się przez morze w ciasnej i gorącej kajucie pod pokładem statku o nazwie Mojżesz. Nachodzące go co i raz pożądanie poskramia, zaspokajając się samemu, i to kilka razy w nocy. Idzie, po drodze zaczepia się do jakiejś pracy, nawet zaciąga się do wojska, a jego marsze są w stanie przerwać przeszkody nie do pokonania: szpital albo więzienie.
Dadas to postać prawdziwa (można znaleźć jego krótki życiorys nawet w Wikipedii), ale w książce jest przede wszystkim postacią symboliczną. Jest przykładem człowieka, któremu coś uciska czaszkę, nie pozwala się przystosować do codzienności, do życia społecznego. W szpitalu leczą go bromem, przez co – gdy już ucieknie – dalszą wędrówkę odbywa w otępieniu. W więzieniu wariuje zamknięty w celi, bez możliwości chodzenia.
Bohater „Cieśnin” uwiedziony Dadasem przywołuje też innych bezwolnych piechurów. A jednym z nich jest nasz narodowy wieszcz Adam Mickiewicz. Bo choć o nim napisano wiele książek, to nikt ich nie czyta – zwraca uwagę narrator.
Poznajemy więc takiego poetę, o którym nie uczono nas w szkole. Czytamy u Nowickiego: „Równie niestały co gazownik bordoski, włóczył się po świecie nie z własnego wyboru czy winy, krążył coraz dalej od miejsca urodzenia, wciąż na nowo zakochany i coraz bardziej nieszczęśliwy, zapadał się w nieruchawość albo w pęd, niezdolny do decydowania o własnych losach, aż któregoś dnia zrozumiał, że nie może tak dłużej: poczuł, że niebawem pałki będą uderzać coraz mocniej, niebawem przebiją membranę”. Mickiewicz zapijał medokiem uczucie, że zaraz coś pęknie mu w głowie, i wędrował dalej, nie umiejąc znaleźć sobie miejsca.
Przy okazji Nowicki opisuje kulisy małżeństwa poety z Celiną i zmagania z napadami szaleństwa u żony, wymagającej co rusz hospitalizacji. Ściąga wieszcza z cokołu, pokazuje go pełnego ludzkich słabości. Jak mówi w wywiadzie dla „Przekroju”: „Jego wszystkie zwidy, tańce, które się wokół niego dzieją, to wszystko wytwarza jego psychika. I to właśnie próbuję pokazać w powieści – trochę podążam za jego biografami, dużo biorę z listów, a trochę zmyślam”.
W końcu to proza, fikcja, a nie literatura faktu. Sporo w niej postaci historycznych, lecz nie należy się do każdego detalu przywiązywać. To książka dla wytrwałych, którzy nie boją się zabłądzić w zaułkach czy zakleszczyć w ciasnym przesmyku. Wspaniała próba zrozumienia ludzkiego umysłu pragnącego wolności na tyle mocno, że wbrew właścicielowi potrafi pchać go do ucieczki w nieznane. Czyta się doskonale, bo Nowicki jak mało który współczesny pisarz ulubił sobie rozbudowane szczegółowe opisy, by nie umknął nam żaden zapach, kolor, smak, faktura, widok. Ma zdolność obudzić wszystkie zmysły czytelnika, więc przestrzegam, że naraża je również na wiele nie do końca przyjemnych doznań. Potrafi boleć.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.