„Drugiego takiego nie ma” albo „pierwsze i jedyne” słychać we Wrocławiu co rusz. Trzonolinowiec, mrówkowiec, sedesowce, Kredka i Ołówek… Przykładów jest wiele i wcale nie wszystkie pochodzą z powojennych czasów. W redakcyjnym cyklu Beata Chomątowska – badaczka związków architektury z jej użytkownikami – sprawdza, skąd tu tyle ciekawej architektury.
Drugiego takiego nie ma w całej Polsce. „Przypomina wielkie drzewo, w którym stropy wiszą na linach, wspierając się na betonowym pniu jak gałęzie” – napisze o nim w reportażu Wanda Dybalska. Nazywany „wisielcem”, „linowcem”, „trzonowcem” albo, bardziej poetycko, „domem na kurzej stopce”, rodzi się w wyobraźni dwóch młodych wrocławian w trakcie podróży pociągiem do Częstochowy. Architekt Jacek Burzyński i konstruktor Andrzej Skorupa, jadąc po odbiór nagrody za inny projekt, dyskutują zawzięcie, czy mogą istnieć linowce – zawieszone na trzonie nośnym wielokondygnacyjne budynki? Po powrocie, w mieszkaniu Skorupy, zawzięcie liczą i szkicują.
„Trzonolinowiec” po wielu dyskusjach (bo czy takie dziwo w ogóle ustoi?!) zostaje skierowany do produkcji. Gazety piszą o „rewelacji w polskim budownictwie”. Ale pierwszy egzemplarz domu na linach, którego budowa rusza w 1963 r., staje się zarazem ostatnim. Lokatorzy, którzy wprowadzali się do niego dopiero cztery lata po rozpoczęciu budowy, ignorując długaśną listę usterek, kwalifikującą w zasadzie blok do natychmiastowego remontu, będą narzekać na huśtające się podczas silnych wiatrów futryny, ciasną i ciemną klatkę schodową, uszkodzone zamki w drzwiach, a nawet z pozoru wymarzoną innowację, jaką miało być ogrzewanie podłogowo-sufitowe, bo sprawiało, że czuli się w mieszkaniach jak w szczelnie zakręconym termosie. Tylko kwiaty doniczkowe rosły bujnie, zadowolone z nadmiaru ciepła i światła.
Podobne artykułyPortrety miast. KatowiceBeata Chomątowska Tak bywa z prototypami. Bywa też i tak, że z czasem nabywają wartości, gdy na fali zainteresowania powojenną architekturą uda się przekonać masy, że mają do czynienia z unikalną na skalę światową konstrukcją. Stoi do dziś w pobliżu dworca, w podstawie mając coś, co wygląda jak metalowe gałęzie wyrastające z niewidocznej łodygi, niejeden turysta nadkłada drogi z dworca do Rynku, by zerknąć na niego z bliska. Czekając na remont, obrastał legendami, nie tylko związanymi z formą: przez wiele lat mieszkania wynajmowali w nim aktorzy, na czele z Bogusławem Lindą.
Stoi również pierwszy w kraju „mrówkowiec” przy ulicy Drukarskiej, projektu Leszka Zdeka, inny ewenement architektoniczny tamtej epoki: 11 kondygnacji, 801 mieszkań, 235 metrów długości, czyli więcej niż dwa boiska piłkarskie, a w wykopie po nim zmieściłby się – jak twierdziła podczas budowy prasa – nawet statek MS Batory. Nim na początku lat 70. nie zdetronizowała go katowicka Superjednostka, był atrakcją turystyczną Dolnego Śląska. Nie udało się niestety urządzić basenu na dachu, który Zdek wymyślił, „aby dać ludziom trochę przyjemności” (jak wspomina w wywiadzie z radiowcem Tomaszem Sikorą). Ale lokatorzy sami wyczuli jego intencje i chodzili na dach opalać się.
Hasło „drugiego takiego nie ma” albo „pierwsze i jedyne” słychać we Wrocławiu co rusz. Weźmy choćby akademiki Kredka i Ołówek, konstrukcje o fantazyjnych na swoje czasy formach, zaprojektowane przez małżeństwo Krystynę i Mariana Barskich. Albo nieodległy Manhattan przy placu Grunwaldzkim – odkąd wydawnictwo Phaidon umieściło go na liście 757 najlepszych przykładów architektury XX w., mało kto używa już wobec tych sześciu szesnastopiętrowych wieżowców niechlubnej nazwy „sedesowce”, jaką ochrzcili ją kiedyś lokatorzy – od kształtu okien na elewacji. Po odnowieniu bieleją z dala, jak wizytówka innego świata, spełnionej Corbusierowskiej utopii, nawet jeśli z pierwotnie zaplanowanych ogrodów na dachach, okładziny z egzotycznego drewna na elewacji ani świetlic dla mieszkańców w nadbudówce nic nie wyszło, jak to w PRL.
Podobne artykułyPortrety miast. Gdynia Beata Chomątowska „Mimo prefabrykacji – udało się. Udało się chyba nawet więcej – bo dowieść, że także prefabrykacją można stworzyć kształty odrębne” – mówiła dziennikarzom po oddaniu bloków do użytku autorka projektu, Jadwiga Grabowska-Hawrylak. „Dlaczego architekt Jadwiga Hawrylak-Grabowska mogła zafascynować bez przesady cały kraj swoimi konstrukcjami stojącymi przy placu Grunwaldzkim we Wrocławiu?” – pytał w 1974 r. Andrzej Pawlik, autor tekstu w „Dzienniku Polskim”, dodając, że „architekci w swoich opiniach oscylują pomiędzy zachwytem a całkowitą negacją. Jedni widzą w projekcie zapowiedź nowego, romantycznego nurtu prefabrykowanej architektury mieszkaniowej, zrywającej z pudełkowatym schematyzmem i uniformizacją, inni – w krańcowych przypadkach – określają go jako rozwiązanie eklektyczne”.
Wszystko to w erze przemysłowej produkcji i typizacji, która długo odstraszała od bloków kolejne pokolenia Polaków standaryzacją, rzeczowością i monotonią. Co takiego ma w sobie Wrocław, że stał się symbolem architektonicznego nowatorstwa? Głowiono się nad tym już pod koniec poprzedniej epoki. Może zadziałało oddalenie od stolicy? Może chęć stworzenia przeciwwagi dla poniemieckich, nie kojarzących się piastowsko pozostałości po Breslau, bo zawsze łatwiej wtedy stłumić głos obrońców zabytków i tradycji? Może potencjał potężnie zniszczonego miasta, kuszący, by poszukać dlań nowej tożsamości? Ziarno zasiano już z początkiem ubiegłego wieku, gdy na obrzeżach Breslau wyrastały pierwsze eksperymenty. Najpierw Hala Stulecia stworzona przez Maksa Berga, w momencie powstania – a jakże! – „największa tego typu budowla nie tylko w Europie, lecz także na świecie”, a również WUWA, eksperymentalne, wzorcowe osiedle powstałe na potrzeby wystawy „Mieszkanie i miejsce pracy”, jednej z kilku, jakie środowiska modernistów organizowały w międzywojniu w zachodniej Europie, by promować nowy styl i nowe technologie. A na nim, funkcjonujący dziś jako hotel, pionierski „dom mieszkalny dla osób samotnych i bezdzietnych małżeństw” projektu samego Hansa Scharouna. „Dom szukający słońca”, otwarty na otaczającą przestrzeń przez duże przeszklenia i tarasy, o łagodnie zaokrąglonej organicznej formie, która – jak umyślił sobie autor wyznający zasadę, że „technika jest nauczycielką architektury”, miała kojarzyć się z luksusowym parowcem. Klasyka gatunku.
To, że właśnie tutaj, we Wrocławiu, a nie gdzie indziej, znalazło się miejsce dla jedynego w kraju Muzeum Architektury, zdaje się w tym kontekście czymś oczywistym.
* Beata Chomątowska jest pisarką i działaczką społeczną. Wydała m.in. głośną „Stację Muranów”, biograficzną książkę „Lachert i Szanajca: architekci awangardy”, a ostatnio świetnie przyjętą „Betonię”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.